Tomasz Schuchardt był jednym z jurorów w konkursie ON AIR na 21. edycji festiwalu filmowego Tofifest. Pomiędzy seansami znalazł jednak trochę czasu, by porozmawiać ze mną o filmach, serialach i aktorstwie. Wymieniliśmy się opiniami na temat Wiedźmina i Małej Syrenki, a także pogdybaliśmy o tym, kim właściwie jest aktor. Po tym wywiadzie mogę poręczyć, że prawdopodobnie trudno byłoby znaleźć równie skromnego i miłego artystę, z którym rozmawia się tak, jak z najlepszym kumplem przy piwie. Nie pozostaje nic innego, jak tylko trzymać kciuki, że pewnego dnia pojawią się pieniądze na jego wymarzony film historyczny, na miarę kultowej Trylogii Jerzego Hoffmana

Tomasz Schuchardt [WYWIAD]

Wczoraj widziałam cię na seansie A Cup Of Coffee And New Shoes On. Jak ci się podobał film? Generalnie mi się podobał. Filmy, które juroruję, mają tą przypadłość, że są dość „ciężkimi” filmami. Opowiadają o trudnych tematach. Z każdego seansu wychodzisz z poczuciem, jakby ktoś uderzył cię obuchem w potylicę. Ale może właśnie dlatego, że wszystkie poruszają się mniej więcej w tych samych rejonach, można odróżnić, które robią to dobrze, a które nie; który twórca pomyślał, że tematem załatwi wszystko, a który naprawdę przyłożył się do roboty, poprowadził aktorów, wybrał odpowiednie zdjęcia i nadał filmowi jakiś rytm. Nagroda, którą przyznajemy teraz na Tofifeście, jest przeznaczona dla najlepszego reżysera, więc właśnie pod tym kątem starałem się oglądać te filmy. Mam jednego faworyta z tych pięciu filmów, które obejrzałem, ale czeka mnie jeszcze kilka seansów, więc nie chcę na razie nic zdradzać. Ciekawiło mnie, co myślisz konkretnie o A Cup Of Coffee And New Shoes On, ponieważ ja po seansie miałam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony w filmie było kilka naprawdę dobrych, mocnych scen, które same w sobie były genialne. Jednak z drugiej strony miałam wrażenie, że akcja jest bardzo przeciągnięta, przez co całość wypadła dość blado. Żadnemu z tych reżyserów nie można zarzucić tego, że nie trafili z tematem, albo że wzięli na warsztat coś miałkiego. To bardzo dobre historie z wielkim potencjałem. Jednak sęk w tym, że nie wszyscy twórcy w pełni go wykorzystali. Skoro już rozmawiamy o A Cup Of Coffee And New Shoes On, to zgadzam się, że sam temat nie jest w stanie udźwignąć całego filmu. Sytuacja przedstawiona w filmie rzeczywiście jest tragiczna i mnie poruszyła. Jednak widać, że produkcja jest trochę niedopracowana i można by więcej wycisnąć z tego pomysłu. Czyli nie jestem w tym sama. Z pasma On Air oglądałam także The Fishbowl. Co ciekawe, wydaje mi się, że oba filmy miały właściwie ten sam problem: mogłyby później się zacząć i wcześniej zakończyć. I wtedy mielibyśmy ideał. Zgadzam się z tym. Jednak czasem zastanawiam się, czy to jednak nie ja jestem problemem. Ostatnimi czasy „karmię się” różnymi serialami z platform streamingowych. Szczególnie, gdy przez pracę sporo przebywam w hotelach. Zauważyłem, że po dłuższym czasie obcowania z taką formą kina, moja wyporność się zmieniła i przeprogramowała. Gdy oglądam film, po czterdziestu minutach pojawiają się pierwsze oznaki zmęczenia. W takich sytuacjach nie wiem, czy seans jest kiepski, czy może podświadomie czuję, że teraz byłby czas na koniec odcinka i przerwę na łazienkę. To coś, nad czym teraz sporo myślę. Oczywiście, nie musi tak być, jednak rzeczywiście czuję, że kino ostatnio przestało mi dostarczać tego czegoś. Pytanie, czy trafiałem na złe filmy, czy może potrzebuję już czegoś innego. Młodsi ludzie chyba mają z tym jeszcze większy problem. Reelsy na Instagramie, filmiki na Tik-Toku, shortsy na YouTubie. Taka forma sprawia, że szybko się nudzimy i nie potrafimy skoncentrować na czymś, co nie daje nam natychmiastowego zastrzyku dopaminy. Tak.
Fot. Materiały prasowe
Wciąż w temacie social media: o ile dobrze pamiętam, jakiś czas temu zrobiło się głośno o twoim komentarzu na temat Julii Wieniawy; stwierdziłeś, że dzięki temu, że ma mocno rozbudowane media społecznościowe, jest chętnie zapraszana do produkcji filmowych. Nie uważasz jednak, że niedługo nie będzie to tylko atrakcyjny bonus, a wymóg, jeśli będzie chciało się dostać pracę w branży rozrywkowej? Rzeczywiście, coś takiego mówiłem. Jednak nigdy nie miałem problemu z tym, by aktualizować swoje opinie. A od tego czasu sporo się zmieniło. Byłem jurorem na Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi, gdzie oglądałem wszystkich studentów z ostatniego rocznika. Dzięki temu doświadczeniu przestałem się bać mediów społecznościowych, ponieważ to pokolenie, które teraz opuszcza szkoły, ma je w małym palcu. Ci młodzi artyści funkcjonują w tej przestrzeni już od dłuższego czasu. Poradzą sobie z wyzwaniami, jakie rzuci im branża. Za to trochę starsze pokolenie, w tym ja, zdążyło już zbudować sobie jakieś portfolio, które udowadnia, na co nas stać. Jeśli chodzi o mnie, nie mam wybitnie rozbudowanych mediów społecznościowych, a mimo to dostaje zaproszenia na castingi, gram w filmach i serialach. To znaczy, że już w jakiś sposób udowodniłem swoją wartość. Wydaje mi się, że wcześniej bałem się, że rynek wystrzeli naprzód, a ja będę musiał go gonić. Ale na szczęście, to chyba tak nie działa. Mam już doświadczenie, dzięki któremu nie muszę się rozpychać. A młodzi artyści bardzo wcześnie zaczynają rozbudowywać swoje media społecznościowe, więc raczej nie boją się tej nowej ery. Oczywiście, nadal sądzę, że talent, a przede wszystkim wytrwałość, są kluczem do sukcesu. To brutalny rynek, ale znam wiele osób, które walczyły, dopóki nie osiągnęły sukcesu. Jeśli chodzi o Julię Wieniawę to to nieszczęsne zdanie zostało wyciągnięte z kontekstu… Ja to tak zrozumiałam, że Julia, jako osoba z innego pokolenia, szybko nauczyła się, jak ważne są media społecznościowe, a przede wszystkim potrafi się nimi posługiwać i poświęca na to dużo czasu. Tak, zaznaczyłem zresztą, że jest niesamowicie pracowitą osobą, bo wiem, ile to musi ją kosztować. Nikt nie dostał tu nic za darmo. Konsekwentnie budowała swoje media społecznościowe, co teraz jej się zwraca. Nadal jednak uważam, że nie powinno się wszystkich nazywać aktorami. To nie fair wobec tych, którzy poświęcili czas, by dostać się do szkoły teatralnej i ukończyć w tym kierunku swoją edukację. Pamiętam, że nie spodobało się, jak Rafał i Marcin Mroczek w Tańcu z Gwiazdami zostali podpisani jako aktorzy. Nie chodzi o to, że ich nie lubię; poznałem chłopaków i nawet miałem okazję pokopać z nimi piłkę, to naprawdę świetni goście. Jednak nazywanie amatorów na wyrost aktorami jest krzywdzące wobec osób, którzy wyuczyli się tego trudnego fachu i naprawdę reprezentują sobą w tym zakresie wysoki poziom. Z mojego punktu widzenia ten komentarz na temat Julii wyglądał bardziej na reakcję na zmieniającą się branżę rozrywkową, niż coś osobistego. Jesteś w tym fachu od wielu lat, więc mogłeś na własnej skórze doświadczyć, jak bardzo zmienił się ten zawód. I tak jak mówiłeś wcześniej, może trochę bałeś się, że za tym wszystkim nie nadążysz. Dobrze zinterpretowałaś moje intencje.
Fot. Materiały prasowe
Widać, że kino to twoja miłość. I często dzielisz się swoimi przemyśleniami na ten temat. W rozmowie z Prestiżem powiedziałeś, że umiejętność wskakiwania i wyskakiwania z roli posiada aktor zawodowy. Dlatego zastanawia mnie, co sądzisz o aktorstwie metodycznym, w którym czasem granica pomiędzy rzeczywistością, a fikcją się zaciera? Czasem nie mamy zapewnionego luksusu, jakim jest bezpieczne wychodzenie z roli. Nigdy nie patrzyłbym z góry na kogoś, kto nie jest w stanie przejść do porządku dziennego po zagraniu trudnego materiału. To, co krytykuję, to pozerów, którzy mają ogromne ego i wykorzystują taką sytuację dla lajków, pokazując jak bardzo się niby poświęcili i ile ich to kosztowało. Mogę też krytykować system szkolnictwa, który za moich czasów nie dostarczał odpowiedniej opieki psychologicznej w sytuacjach, w których uczniowie musieli sięgać do dość mrocznych zakamarków siebie, by wczuć się w rolę. Wracając do aktorstwa metodycznego, wrzucę je do worka ze wszystkimi innymi sposobami na wejście w rolę i powiem, że ostatecznie liczy się efekt. Za to mam problem z metodą Stanisławskiego, według której musisz coś przeżyć, by dobrze to zagrać. Tak, jak chcesz grać tokarza, warto byłoby chociaż zapoznać się ze sprzętem, by wyszło autentycznie, ale jeśli masz wcielić się w narkomana, nie powinieneś brać heroiny tylko po to, by wejść w rolę. Wspominałeś wcześniej, że ostatnio oglądasz sporo seriali na serwisach streamingowych. Pamiętam też, że jesteś fanem Sherlocka Holmesa. Więc ciekawi mnie, co myślisz o Enoli Holmes. Enolę grała Jedenastka ze Stranger Things, więc to był dodatkowy bonus! Po angielsku jest takie fajne określenie guilty pleasure. Dla niektórych to Pamiętniki z wakacji, dla mnie to wszelkiej maści kryminały. Są lepsze, gorsze, ale ja muszę obejrzeć je wszystkie [śmiech]. Enola Holmes była dla mnie właśnie takim guilty pleasure. Nie oszukuję się, że to wybitne kino, ale świetnie się bawiłem. W ogóle nie mam problemu z tym, by oglądać filmy różnych kategorii. Od A przez wszystkie literki alfabetu. Tyle shitu oglądam, że Enola Holmes jest przy tym majstersztykiem [śmiech].
Fot. Netflix
Enola Holmes to produkcja Netflixa. A ty niedawno grałeś we Wielkiej Wodzie i chwaliłeś rozmach i budżet platformy. Chciałbyś znów zagrać coś dla Netflixa, a jeśli tak, myślisz o czymś konkretnym? Tak, jestem po kilku rozmowach, nawet już coś kręcę dla Netflixa. Ale to naprawdę różne rzeczy. Od sasa do lasa. Lubię sprawdzać się w różnych gatunkach. Jeśli chodzi o Wielką Wodę, chodziło mi pewnie o zalanie Wrocławia - współcześnie trudno byłoby osiągnąć taki efekt bez Netflixa. Mieliśmy jednak do czynienia z zagranicznym kapitałem. Wierzę, że z Netflixem będę miał jeszcze nieraz okazję współpracować. Szczególnie, że miałem przyjemność poznać osoby, które sprawują pieczę nad polską stroną platformy. I wiem, że zależy im nie tylko na zarobku, ale także na artystycznej warstwie. Cudowni ludzie. Netflix ma rozmach. Dzięki adaptacji Wiedźmina wiele osób znów zaczęło kupować książki Andrzeja Sapkowskiego. Przeżywają swoją drugą młodość. Dlatego ciekawi mnie, czy jest polska książka, którą lubisz i chciałbyś, by Netflix „sypnął” pieniędzmi i stworzył adaptację, która pokazałaby wszystkim, jakie jeszcze świetne rzeczy mamy w zanadrzu? To trudne pytanie. Mam ochotę powiedzieć, żeby jeszcze raz nakręcili Wiedźmina [śmiech]. Nawet słyszałem, że ktoś za granicą odkopał naszą polską wersję i przez to, że młodzi ludzie myślą, że zostało to nakręcone w latach osiemdziesiątych, wybaczają wszelkie niedociągnięcia wizualne. Ponoć zachwycają się, że jest w tym więcej Sapkowskiego, niż w tej nowej wersji. Rozumiem ich. Sama jestem w stanie wybaczyć wiele, jak widzę na ekranie Michała Żebrowskiego [śmiech]. Mam marzenia, które są trochę trudne do zrealizowania… taka druga Trylogia Jurka Hoffmana. Niestety, mam poczucie, że jesteśmy dość daleko od zrobienia naprawdę dobrego kina historycznego, z armatami i pokazaniem batalistycznego rozmachu. Ale chciałbym zagrać w czymś, gdzie akcja rozgrywa się dawno temu, marzą mi się czasy Mieszka I albo Bolesława Śmiałego. Ale proszę brać to z przymrużeniem oka. Przede wszystkim chciałbym, by zawsze było dość pieniędzy na efekt, który chcemy uzyskać. A jeśli nie ma budżetu, róbmy prostsze kino. Nawet Wiedźmin z Henrym Cavillem, gwiazdą Hollywood, nie miał dość funduszów, by zrobić to naprawdę dobrze. Tak, choć chyba wielu widzów bardziej rozzłościły zmiany w scenariuszu, niż strona wizualna. To trochę efekt domina. Gdyby wbiła cię w fotel strona wizualna, to nie martwiłbyś się, ile zmienili. To ja z Diuną, przyznaję się. Tak [śmiech]. Ale jeśli ta warstwa wizualna nie zachwyca, to tym bardziej myślisz sobie: „Nie dość, że nie wbiło mnie w fotel, to jeszcze wprowadzili zmiany w materiale źródłowym?”. Mogli zostawić więcej z oryginalnej historii, by choć połowicznie zadowolić fanów. Może to miała być też odpowiedź na Grę o Tron, w końcu nie ma między nimi tak wiele lat.  Gra o Tron trochę „zepsuła” fantasy. W tym kontekście, że teraz każdy próbuje zrobić kopię serialu, by odnieść podobny sukces. Więc mamy wiele takich samych, mrocznych i poważnych produkcji. Plus poprawność polityczna. Nie zrozum mnie źle, ale chodzi mi to, że gdyby zrobić wierną adaptację Wiedźmina, to byłaby to jasna wypowiedź o rasizmie. Te wszystkie klasy, takie jak elfy czy syreny, to tylko metafora. A mam wrażenie, że w tej nowej wersji kompletnie pominięto ten wątek. Według mnie próbowali się wypowiedzieć, ale w inny sposób. Zamiast pokazać to poprzez fabułę, jak Andrzej Sapkowski, postanowili zrobić to bardziej dosłownie, zatrudniając czarnoskórych aktorów. Tak jakby bali się, że jeśli nie pokażą tego wprost, widzowie nie zrozumieją przekazu. Z takich książek fantasy z fajnym przekazem lubię też Jakuba Ćwieka, który pod otoczką mitologii przemyca zawsze jakiś ciekawy morał. Dziwię się, że przy tym całej „marvelowej” zajawce na Lokiego, Netflix nie chciał zrobić adaptacji Kłamcy. Jeszcze nie. Muszą to po prostu odkryć. A przede wszystkim zobaczyć w formie scenariusza. Książka to jedno, ale trzeba zrobić jakiś projekt scenariusza, na podstawie którego platforma streamingowa naprawdę może podjąć decyzję. Wracając jeszcze do poprzedniego tematu, dobrze zrobiona poprawność polityczna zrobiła już naprawdę wiele dobrego. Chociażby taki wynalazek jak czerwony telefon. Z drugiej strony mamy parytety, które czasem się nie sprawdzają. To naprawdę obszerny temat. Co by ludzie zrobili, gdyby wszystkich czarnoskórych aktorów „upchnąć” jako elfy we Wiedźminie? Podzielić ich na klasy? Już zbyt dosłowne? Z castingami jest różnie. W przypadku Małej Syrenki niektórzy próbowali udowodnić, że – historycznie i naukowo – syrenki nie są czarne. O ile dobrze pamiętam, po długich „rozkminach” wyszło, że w sumie powinny być czarne, ale mieć także futro. Nasz polityk powiedział przecież, że w nowym Wiedźminie jest dużo bzdur, bo w tamtych czasach nie było czarnych elfów [śmiech]. Nie chodzi mi o castingi, a o to, że na pewnym etapie twórcy chyba przestali się zastanawiać, co tak naprawdę próbował przekazać Andrzej Sapkowski, a skupili się na fajnym wojowniku, który walczy z potworami. Okazuje się jednak, że to nie wystarczyło. W oryginale było przecież jeszcze tyle ciekawych warstw: wyzysk, pańszczyzna… A to wszystko przekazane z humorem. Tak. Choć jestem ciekawy, czy książka byłaby równie zabawna po angielsku. Polski jest jednak dość wyjątkowy.
Fot. Materiały prasowe
Tłumaczenie jest ważne. Jednak z tymi live-action Disneya, skoro rozmawialiśmy o Małej Syrence, denerwuje mnie trochę to, że zamiast stworzyć nową oryginalną historię, wolą zrobić recykling starej. Z czarnoskórych księżniczek mamy tak naprawdę tylko Tianę. To trochę kiepskie, że zamiast dać ludziom porządną reprezentację, celują w klasyki, które na pewno uderzą w jakąś nostalgię, przez co ludzie będą od początku negatywnie nastawieni zarówno do aktorki, jak i do filmu. Tak, wtedy łatwo jest o podziały społeczne. Ale żyjemy w erze niekończących się remake’ow. Łatwiej je zrobić, ponieważ mamy już stworzone grono odbiorców, którzy to obejrzą. Nie trzeba ich zdobywać. Swoją droga, ponoć robią remake Siedem. Po co? Nawet nie zestarzał się jeszcze wizualnie! Ludzie teraz kłócą się też o remake Harry’ego Pottera. Tak, ale to serial. Więc to trochę inna sprawa. Pojawia się chociaż nowa forma, za pomocą której jeszcze raz opowie się tą samą historię. Ale to temat na o wiele dłuższą rozmowę. Ostatnie pytanie: gdy chwaliłam się znajomym i rodzinie, że będę mogła z tobą porozmawiać, każdy miał przed oczami inną osobę! Tyle ról, a w każdej wyglądasz zupełnie inaczej. Czy twoja następna rola będzie kolejnym zaskoczeniem i metamorfozą? Kiedyś bałem się, że zostanę zamknięty w szufladzie. Po tym, jak zagrałam kilku wojskowych, albo policjantów, zastanawiałem się, czy już zostałem zaszufladkowany. Ale to chyba tak nie działa. Szukam sobie zawsze czegoś innego i do tej pory to się sprawdzało. Ale fakt, nikt mnie nie rozpoznaje na ulicy [śmiech], same plusy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj