Dwie wizje wszechświata – pokojowego współistnienia i poszanowania każdego życia oraz nieustannych kosmicznych zmagań pomiędzy rasami, w których często strzela się szybciej, niż myśli, bo wiadomo, że ten drugi też zaraz pociągnie za spust (a czasem po latach okazuje się, że on naprawdę strzelał pierwszy). Gene Roddenberry i George Lucas. Dwaj wielcy wizjonerzy, którzy zmienili nasz świat. Dosłownie. Ich wizje, ich filmy, seriale zainspirowały miliony – dziś wielu naukowców, innowatorów z różnych dziedzin przyznaje się do wielkiej inspiracji Star Trek i Star Wars: Episode IV - A New Hope. Na tym się wychowali, stąd czerpali energię, pomysły, siłę do swych już dorosłych, poważnych działań, badań, odkryć, przedsięwzięć. Skąd więc ta wzajemna niechęć fanów tych dwóch uniwersów? Dlaczego (pop)świat w pewnych momencie podzielił się na opozycyjne grupy? Odpowiedzi wydają się być dwie. Po pierwsze, jak już wspomniałem powyżej, to zupełnie różne wizje świata, rzeczywistości. I to niemal na każdym poziomie. Gdy w 1966 roku w amerykańskiej telewizji pojawił się po raz pierwszy serial Gene Roddenberry’ego, była to opowieść zasadniczo odmienna od większości fantastyki, jaką wówczas oferowano jej odbiorcom (jeśli się dobrze zastanowić, to niewiele się do dziś zmieniło). Oto przyszłość była dobra. Naprawdę dobra, a nie tylko z wierzchu, kiedy wystarczy poskrobać i okazywało się, że mamy do czynienia z jakąś dystopią. Oto w ciągu kilku stuleci poradziliśmy sobie z problemami na Ziemi i wspólnie ruszyliśmy w kosmos i tak stworzyliśmy podwaliny wielkiej międzygwiezdnej wspólnoty, w której różne rasy pokojowo koegzystują i razem rozwiązują problemy. Oczywiście czasem trzeba komuś dać po buzi (a czasem dla równowagi - komuś buzi), zdarzają się osobnicy i całe społeczeństwa niereformowalne, ale ogólnie rzecz biorąc, jest ok. I będzie fajnie. I należy się szanować, a wszystko da się rozwiązać. I wspólnie – Amerykanie, Rosjanie, mężczyźni i kobiety, ludzie i obcy – jak równi z równym,  będziemy sobie tam dobrze żyć. Dekadę później na ekrany kin trafiły pierwsze Gwiezdne Wojny George’a Lucasa. I o czym jest ten film? O nieustannej walce dobra ze złem. O pełnym różnorodności wszechświecie, gdzie nieustannie musisz trzymać rękę na broni, bo inaczej ktoś ci tę rękę utnie albo odstrzeli. O tym, że niektórzy wyglądają tu jak ludzie, ale o planecie Ziemia nie ma ani słowa – może nigdy jej nie było, a może dopiero kiedyś będzie – tak czy owak, ważna jest nieustanna wojna i nic innego. A im bardziej spektakularnie pokazana, tym lepiej. Sami przyznacie, że trudno o większe przeciwieństwa. Nic więc dziwnego, że te dwie kosmiczne wizje spolaryzowały środowisko fanów fantastyki, a z czasem i całej popkultury. Bo przecież niezależnie od tego, która tak naprawdę jest bliższa ludzkiej naturze, z całą pewnością możemy powiedzieć, że kieruje nami potrzeba wyboru. Albo-albo. Jesteśmy z tymi albo jesteśmy z tamtymi. Kto nie z nami, ten przeciw nam. Przecież przerabiamy to teraz nawet w naszym kraju, w zupełnie innym temacie. Nic dziwnego, że powoli rozrastający się amerykański fandom i ruch konwentowy pięknie podzielił się na dwie frakcje. Tym bardziej, że przecież coraz powszechniejsza zabawa w różnego rodzaju mniej lub bardziej zaawansowany cosplay pozwalała na szybką i konkretną identyfikację, czy jesteś Trekkie czy fanem Star Wars. Podział ten stał się szybko znacznie wyrazistszy i ostrzejszy niż istniejący ciut dłużej konflikt między komiksowymi fanami Marvela i DC.
fot.: Disney
Czasem (na szczęście rzadko) dochodziło do jakichś rękoczynów, ale przede wszystkim należało w dyskusji udowodnić wyższość swego ulubionego cyklu, a najlepiej jeszcze przy tym ośmieszyć przeciwnika. Świetnie to widać w komedii Fanboys, w której grupka fanów Gwiezdnych Wojen wyrusza w podróż na ranczo Lucasa, po drodze przeskakując przed kłody rzucane im pod nogi przez miłośników Star Treka. Dyskusje o przewagach jednych nad drugimi były i są oczywiście jak rozmowy o wyższości Bożego Narodzenia nad Wielkanocą. Oba te cykle wyrastają z zupełnie różnych filozofii i różnych mediów. Nie sposób ich tak naprawdę porównać ani na poziomie popularności (bo jak przyłożyć seriale telewizyjne do filmów kinowych?), ani przychodów, ani od drugiej strony: liczby błędów logicznych czy naukowych w obu seriach. Z czasem oczywiście oba te cykle rozszerzyły się na inne media i teraz mamy tak naprawdę jeden i drugi w każdej możliwej postaci – jako filmy kinowe i seriale, jako książki i komiksy, jako gry i albumy opisujące rasy, wydarzenia czy pojazdy, jako tony zabawek i oficjalnie licencjonowanych strojów. W Polsce oczywiście zwyciężają Gwiezdne Wojny. Nie sposób po polsku przeczytać książek czy komiksów ze świata Star Trek, a gwiezdnowojenne pojawiają się niemal co miesiąc. Skąd ta przewaga? Z najprostszej możliwej przyczyny. Otóż Gwiezdne Wojny są u nas od samego początku, od lat siedemdziesiątych, tymczasem Star Trekowi po polsku brak fundamentów. Gdy ruszał w latach sześćdziesiątych, PRL-owska telewizja nie kupiła praw do serialu i tym samym nie mieliśmy okazji towarzyszyć mu w tych ważnych początkowych latach. Zamiast niego oglądaliśmy serialową Planetę Małp czy Kosmos 1999, seriale o poziom czy dwa gorsze. Kiedy więc w 1990 roku pojawił się u nas Star Trek: The Next Generation, nie do końca wiedzieliśmy z czym to się je i było to jak budowanie kolejnych pięter w w budynku bez parteru. Falstart, którego efekty odczuwamy do dziś. I choć teraz, dzięki Netfliksowi, mamy już najnowszy serial Star Trek: Discovery w dzień po amerykańskiej premierze, to niczego nie zmienia. Patrzymy na ten wielki ruch, zachwyt, zamieszanie w amerykańskich (i nie tylko) mediach i myślimy – a czym oni się tak ekscytują? Co to nowe Gwiezdne Wojny? No właśnie. To, coś porównywalnego. Powrót Star Treka do telewizji po dwunastu latach przerwy. Tylko jakoś my tu tego nie czujemy. Antagonizmy pomiędzy fanami dorobku Lucasa i Roddenberry’ego są tym zabawniejsze, że, jeśli przyjrzeć się historii tych dwóch marek, zdecydowanie trzeba stwierdzić, że brak jednej z nich z pewnością wpłynąłby na popularność tej drugiej. Dwa tytuły różniące się raptem trzema literkami bo przecież „Star” i „r” w drugim wyrazie mają wspólne działają właśnie jak podwójny system gwiezdny, w którym oba ciała niebieskie szybko wirują dzięki wzajemnemu przyciąganiu i innym wpływającym na siebie siłom. Gdyby nie pierwszy Star Trek, trudno powiedzieć, czy Lucas miałby chęci, pieniądze i techniczne możliwości nakręcenia swojego filmu. Gdyby nie popularność Gwiezdnych Wojen, pewnie nigdy nie powróconoby do marki Star Trek i nie nakręcono ani pierwszego filmu kinowego, ani serialu Star Trek: Następne Pokolenie. Jedni i drudzy próbowali swych sił w komiksach, powieściach, serialach animowanych, grach, często posługując się tymi samymi, sprawdzonymi twórcami. Nie ma równie rozbudowanych uniwersów w amerykańskiej popkulturze, więc zaryzykuję tezę, że to właśnie komiksowe perypetie ze świata Star Treka (gdzie komiksy były bezpośrednią kontynuacją najnowszego filmu kinowego, a po premierze kolejnego, który oczywiście w ogóle nie przejął się tym, co było w komiksach, serię zamykano i otwierano następną na tej samej zasadzie) mogły przyczynić się do nowego podejścia do licencji przy Gwiezdnych Wojnach i stworzenia spójnego wielkiego uniwersum filmów, książek i komiksów (które też po latach poszło do kosza, ale to już zupełnie inna historia). I ostatecznym łącznikiem między tymi uniwersami okazał się wreszcie jeden z najważniejszych twórców popkultury XXI wieku – J.J. Abrams. To on niespełna dekadę temu odnowił kinowe Star Treki, reżyserując dwa filmy. I to on stanął potem za sterami nowych kinowych Gwiezdnych Wojen (i jak od niedawna wiemy, nakręci domknięcie trylogii). Czyli mamy remis. 2:2. Mnie ten wynik zadowala, choć oczywiście z przyjemnością obejrzę każdy kolejny nowy zabawny animowany filmik pokazujący wyższość Star Treka nad Star Wars. I odwrotnie. https://www.youtube.com/embed/gd5yB9Vmd6I
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj