Każdy w nas w dzieciństwie utożsamiał się z jakimś bohaterem. W moich czasach było ich wielu – Indiana Jones, Rocky Balboa, czy John McClane ze Die Hard. Kobiet-bohaterek, z którymi mogła się utożsamiać spragniona przygód dziewczynka taka jak ja, było niewiele. Kiedy obejrzałam Star Wars: Episode IV - A New Hope po raz pierwszy, byłam naprawdę bardzo mała. Nie wyrosłam jeszcze wówczas z Przygód kota Filemona, Reksia i armii kolorowych maskotek przy łóżku.
Niektórzy uważają, że aby pokochać gwiezdną trylogię na całe życie, trzeba było ją obejrzeć właśnie jako dziecko i tak jak dziecko się nią zachwycić. Tak właśnie było w moim przypadku. Od tamtej pory widziałam Gwiezdne wojny tyle razy, że nie potrafiłabym dziś tego zliczyć. I jeśli jest coś, co mogłabym nazwać nieuchwytnym, pierwszym zauroczeniem, to było to zauroczenie Leią. To ona na długo ukształtowała moje gusta, jeśli chodzi o kobiece postaci. Przez lata w różnych bohaterkach doszukiwałam się cząstki nieustraszonej, wygadanej i walecznej księżniczki, która w żaden sposób nie przypominała innych księżniczek, które znałam jako dziecko. To Leia bez cienia szacunku nazywa Tarkina tym, który trzyma Vadera na smyczy. To ona, kiedy Luke i Han przybywają na Gwiazdę Śmierci, aby ją uwolnić, naśmiewa się z ich zaimprowizowanej odsieczy i kiedy orientuje się, że nie mają oni żadnych planów, jak wydostać się z pułapki, natychmiast przejmuje dowodzenie i bierze sprawy w swoje ręce.
Za każdym razem uśmiecham się, kiedy oglądam scenę z pędzącą przed siebie Leią, wołającą o usunięcie jej spod nóg „chodzącego dywanu” (to o Chewie'm) i biegnącego za nią Hana Solo, gotowego kruszyć kopie o to, kto właściwie od kogo powinien przyjmować rozkazy. Podkochiwałam się po kolei w Luke'u i w Hanie Solo, ale to Leię podziwiałam – za urodę, za wdzięk, za tupet i charakter, i za podporządkowanie sobie dwóch najwspanialszych facetów w całej galaktyce. Wiadomo, za co chłopcy kochają Gwiezdne wojny, ale mogę się założyć, że film ten miałby dużo mniejsze grono miłośniczek wśród kobiet, gdyby Leia była miła, potulna i słodka.
O Luke'u i Hanie Solo opowiedziano już wiele historii, ale przecież to Leia jest centralnym punktem całej gwiezdnej sagi. To ona z całej wielkiej trójki pojawia się na ekranie jako pierwsza, to Leia wysyła wiadomość do Obi Wana z prośbą o pomoc, to ona wielokrotnie dowodzi rebelii. Dość przypomnieć scenę, kiedy w Star Wars: Episode V - The Empire Strikes Back drobna Leia stoi otoczona pilotami gotowymi do ataku i tonem nieznoszącym sprzeciwu wydaje im dyspozycje. Leia strzela, zabija i jako pierwsza rzuca się do pościgu na śmigaczu za imperialnymi żołnierzami na Endorze w Star Wars: Episode VI - Return of the Jedi w kultowej już dziś scenie. Wreszcie przecież i ona, choć często się o tym zapomina, należy do rodu Skywalkerów, a więc ma Moc.
Po internecie krąży legenda, że George Lucas nie chciał początkowo zatrudnić Carrie Fisher do tej roli, gdyż uważał ją za zbyt pyskatą. Dziś jednak trudno wyobrazić sobie, aby Leia miała twarz Glenn Close, Meryl Streep czy Kim Basinger, choć wszystkie one zostały przez Carrie Fisher w castingu do tej roli pokonane. Aktorka obdarzyła filmową księżniczkę odrobiną własnego szaleństwa i tupetu, podobnie jak Harrison Ford stworzył Hana Solo. Trudno powiedzieć, jak potoczyłaby się kariera aktorki, gdyby nie ciągłe problemy z uzależnieniem i późno wykryta choroba psychiczna. Bo prywatne życie Carrie Fisher to zupełnie inna historia.
Jako nastolatka obejrzałam Postcards from the Edge, film z Meryl Streep i Shirley MacLaine na podstawie autobiografii Carrie Fisher, i nagle wszystko zobaczyłam z innej perspektywy. To wtedy po raz pierwszy dostrzegłam rozdźwięk między mitologią, którą stały się dla mnie Gwiezdne wojny a rzeczywistością, która niespodziewanie ukazała mi się w filmie o życiu Fisher w całej swej złożoności i niejednoznaczności. Zaczęłam trochę bardziej interesować się tym, czym jest kino niejako po drugiej stronie kurtyny. Nagle dostrzegłam, że poza planem gwiezdnych batalii, pojedynków na miecze, poza kadrem Endoru i Tatooine istniało prawdziwe życie, prawdziwych ludzi z krwi i kości, którym daleko było do rycerzy Jedi. Prawda jest taka, że poza planem najsłynniejszej sagi w historii kina alkohol lał się strumieniami, a aktorzy nie stronili od narkotyków. Jeśli jednak w życiu innych aktorów używki stanowiły epizod w karierze, dla Carrie Fisher były przekleństwem, które właściwie uniemożliwiło jej aktorską karierę. Paradoksalnie w niczym nie pomogło jej bycie córką innej słynnej aktorki Debbie Reynolds i piosenkarza Eddiego Fishera. Pocztówki znad krawędzi opowiadały o trudnościach Fisher w zmaganiu się z wielką sławą matki. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Reynolds wciąż była wielką gwiazdą pamiętaną przede wszystkim z Singin' in the Rain, a Carrie bardzo starała się wyjść poza jej cień. Okrutna ironia losu sprawi, że prawie pół wieku później, kiedy obie umrą jedna po drugiej w odstępstwie zaledwie jednego dnia, większość światowych mediów opisze Reynolds jako „matkę Carrie Fisher”.
Znajomość wszystkich tych faktów nie zmniejszyła nigdy mojej wielkiej emocjonalnej więzi z najważniejszym filmem mojego dzieciństwa. W niczym nie umniejszyła też mojego podziwu dla Lei, choć dziś podziwiam ją także i za inne rzeczy. Szanuję ją za to, że odważnie po latach opowiadała o swoim życiu, o chorobie afektywnej dwubiegunowej, choć niełatwo jest przecież przyznać się przed całym światem do kłopotów psychicznych. Szanuję ją także za to, że szczerze opisywała, jak nakłoniona przez Georga Lucasa zbyt wcześnie i zbyt lekkomyślnie zrzekła się praw do własnego wizerunku. Za wszystkie sprzedawane przez lata koszulki, kubki i inne gadżety z jej podobizną, aktorka nie dostała nigdy ani grosza.
Dziś oprócz podziwu czuję do Fisher także zwyczajną sympatię. Wyobrażam sobie, jak nadąsana wbija się w słynne, złote bikini w Powrocie Jedi, które z pewnością pobudza męską wyobraźnię, ale którego sama Fisher serdecznie nie znosiła. Bardzo zabawna jest też słynna historia o jej walce o stanik, który chciała założyć pod biały strój księżniczki w Nowej nadziei, a który podobno miał nie pasować Lucasowi do koncepcji „kosmicznych strojów”. Ostatecznie wygrał pomysł na kosmos bez bielizny, co jest tyleż zabawne co znaczące. Nikomu przecież nie przyszłoby do głowy pytać, czy Han Solo nosił kalesony, ale brak stanika u Lei do dziś u fanów wywołuje sporo emocji.
Carrie Fisher zapamiętamy przede wszystkim za rolę Lei, choć wystąpiła jeszcze w ponad trzydziestu filmach i napisała cztery książki, z których dwie stały się bestsellerami. Opowiadając o swoich problemach w wielu wywiadach z rozbrajającą szczerością, chciała dopisać do tamtej gwiezdnej historii ważny epizod. Chciała obnażyć przed nami nieustraszoną, piękną księżniczkę i pokazać nam jej upadek. Czy przez to my, zakochani w Gwiezdnych wojnach, romantyczni szaleńcy podziwiamy ją mniej? Nie, choć być może dramat wpisany w życie Carrie Fisher nieco nas zawstydza. Chcieliśmy ją oglądać w kinie. Chcieliśmy jej powrotu, chcieliśmy znów ją mieć dla siebie taką jak wtedy – piękną i nieustraszoną.
Naprawdę wzruszyłam się, kiedy zobaczyłam po latach Leię w ramionach Hana w Star Wars: The Force Awakens. To było dla mnie jak chwilowy powrót do krainy dzieciństwa, znów poczułam, że jestem tą małą dziewczynką, która z otwartą buzią ogląda gwiezdne potyczki. Tym razem jednak to ekranowa Leia okazała się kobietą po przejściach, bo Carrie najgorsze wydawała się już mieć za sobą. Świadomość jej osobistych dramatów była dla mnie dodatkowym powodem do dumy, że bohaterka mojego dzieciństwa stoczyła walkę z ciemną stroną Mocy także w prywatnym życiu i że walkę tę wygrała.
Dziś, kiedy czytam o plotkach na jej temat, o rzekomym powrocie do narkotyków i alkoholu myślę sobie, że między jasną a ciemną stroną mocy jest cała masa odcieni, w których wszyscy żyjemy na co dzień, w których toczymy nasze własne walki i może czas wreszcie przestać wytykać palcami słabości innych. W końcu nawet Yoda popełniał błędy. Przecież nasz podziw wobec bohaterów z dzieciństwa nie musi być bezkrytyczny. Wystarczy, że będzie szczery i pełen zrozumienia.
Mała dziewczynka, która siedzi we mnie, chce wierzyć, że Leia Organa żyje wciąż gdzieś w odległej galaktyce. Ale dojrzała kobieta, którą jestem, rozumie, że Carrie Fisher – bohaterka po przejściach, mądra pisarka i sympatyczna aktorka nakazała zgasić światła. I to właśnie teraz, kiedy ponownie wyszła na scenę.