KAMIL ŚMIAŁKOWSKI: Dlaczego mieszka pan w Nowej Zelandii?
NEIL CROSS: Moja żona Nadia jest właśnie stąd, z Nowej Zelandii, z Wellington. Kiedyś wróciliśmy z wakacji w Nowej Zelandii do Londynu i trzy dni później spytałem samego siebie: "Czemu tam nie mieszkamy?". Byliśmy już zmęczeni Londynem, jego zgiełkiem i tumultem, zbyt małą ilością zieleni, skażeniem.
Przy tym rok po jedenastym września wciąż czuło się przemożny strach przed atakiem terrorystów. A niezależnie od tego ja kocham być ojcem i dopiero tu, w Nowej Zelandii, mam na to dość czasu i miejsca. Spędzam mnóstwo czasu z moimi dziećmi i to teraz w najważniejszym okresie ich dorastania. To najlepsze, co mi się zdarzyło dzięki zamieszkaniu tutaj. Żyć w Nowej Zelandii i pracować dla telewizji w UK i Ameryce – to jest to.
Pana Londyn (ten w Lutherze) to metropolia pełna dewiantów i złych ludzi. Lubi pan to miasto?
Oczywiście, że lubię. Londyn ma wielki potencjał, by być strasznym i mrocznym, dlatego był tak dobrą lokacją dla Luthera.
Ale równocześnie nie myślę, by w Londynie było więcej dewiantów i złych ludzi niż gdzie indziej. Przestępcy i wrogowie Luthera są tak wyraziście nakreśleni, bo chciałem pokazać realność morderstw i śmierci. Chciałem, by widzowie odczuwali prawdziwy strach oglądając ten serial.
Czy siadając do pisania kolejnych odcinków wie pan już wszystko o fabule, czy jej szczegóły powstają w trakcie?
- To drugie. Myślałem początkowo, że z czasem to będzie łatwiejsze zadanie, skoro tak dobrze znam te postacie, ale bardzo się myliłem. Po tym, jak nakręciliśmy pierwszy sezon Luthera, tak naprawdę wszystko przestało już być moją prywatną własnością. Jak zawsze przy pracy w telewizji czy produkcjach kinowych to wszystko jest efektem wysiłku mnóstwa osób.
A sam proces pisania?
- Zwykle zaczynam pracę nad fabułą od prostego pytania "a co, jeśli?" i z tego miejsca opowieść rośnie w najróżniejszych kierunkach. I muszę jeszcze przyznać, że mnóstwo zmieniam. Moje pisanie to przede wszystkim przepisywanie. I to dotyczy zarówno prozy, jak i scenariuszy telewizyjnych "Lutherów".
No właśnie, pisze pan zarówno scenariusze telewizyjne, kinowe, jak i prozę. Co jest większą frajdą?
- Lubię jedno i drugie. Trudno mi powiedzieć, co bardziej.
Pisanie prozy i scenariuszy jest podobne i zarazem zupełnie inne. Proza to bardzo intensywna i samotna praca, ale na końcu czeka wielka nagroda – bezpośredni kontakt pomiędzy mną a czytelnikiem.
Kiedy piszę z myślą o ekranie – jestem częścią wielkiej machiny, co też daje sporo satysfakcji. Ja piszę "Luther strzela do przestępcy" i wiem, że nad tym zdaniem usiądzie duża grupa bardzo utalentowanych ludzi. I w końcowym efekcie, przy serialach takich, jak Luther, to nie jest rozmowa między mną a pojedynczym odbiorcą. To my i miliony ludzi. I to dopiero jest magia!
Choć przyznaję – pisanie scenariuszy może być też nieznośną udręką. Wciąż mam wrażenie, że nigdy nie uda mi się tego skończyć, coś nie pasuje i wtedy nagle w jednym momencie wszystko trafia na swoje miejsca i już jest dobrze.
Potem, kiedy serial jest już gotowy, mam czasami wrażenie, że wszystko miało tak wyglądać od samego początku. Ale to nieprawda. Sam proces tworzenia jest bardzo chaotyczny i struktura powstaje w trakcie pracy.
W ostatnim roku napisał pan dwa scenariusze do Doktora Who. Dlaczego? To spełnienie marzeń z dzieciństwa czy próba zmierzenia się z innym gatunkiem?
Dostałem taką propozycję i była ona dla mnie wielkim wyzwaniem oraz wielkim honorem. Jasne, że chciałem sobie poeksperymentować, a co do marzeń z dzieciństwa... Wtedy nawet o czymś takim nie marzyłem!
Chciałem napisać odcinek w starym stylu, naprawdę przerażający. Chciałem wywołać strach - zwłaszcza w nastolatkach – taki, jaki sam przed laty czułem, oglądając jako dziecko Doktora Who.
Podpisałem umowę na te scenariusze i odłożyłem wszystkie inne prace, by skupić się na tym zadaniu. Pamiętam, że najpierw odprawiłem wszystkie poranne rutyny – odwiozłem dzieci do szkoły, zrobiłem sobie kubek kawy, odpaliłem komputer i powiedziałem sobie "A teraz będę pisał Doctora Who"... Na początku byłem przerażony, ugiąłem się pod ciężarem odpowiedzialności – nie tylko takiej, by napisać najlepiej, jak tylko potrafię (taką czuję zawsze) - czułem odpowiedzialność za całą tę markę, ze ten świat, za wszystkie dzieci i rodziny, które kochają Doktora. To pół wieku i miliony fanów, których nie można wyrzucić z głowy. Byłem wręcz sparaliżowany i wtedy usłyszałem głos Doktora Who. Napisałem pierwsze wersy, a on wciąż do mnie mówił. To nie było pisanie. Czułem się, jakby Doktor przejął nade mną kontrolę.
Wracając do powieści - Luther. Odcinek zero był pana pomysłem, potrzebą z głębi serca czy efektem setek listów od fanów, którzy chcieli dowiedzieć się więcej o sprawie z pierwszych scen pilota?
- Wciąż jestem zafascynowany postacią Johna Luthera i nie chciałem się z nim rozstawać. Pomyślałem, że możemy spędzić razem jeszcze trochę czasu.
A swoją drogą wiedziałem, że fani chcieliby więcej. I nie miałem nic przeciwko temu. Jak powiedziałem przed chwilą, kiedy opisywałem swoją metodę twórczą, zacząłem się zastanawiać, jakby wyglądała sprawa z początku serialu, o co by tam mogło chodzić? Rozpocząłem pisanie i wszystko zaczęło do siebie pasować, układać się w nową ciekawą historię.
Luther w wersji literackiej to równie mocna i wyrazista postać, co w telewizorze. Myśli pan, że z czasem mogłaby zawitać też do innych mediów: kina, gier, komiksów?
- Wszystko jest możliwe. Zobaczyć Luthera w grze komputerowej... to by było naprawdę bardzo interesujące.
Kiedyś Neil Gaiman powiedział mi, że najpierw wpada na pomysł jakiejś fabuły, a dopiero potem decyduje, czy zrobi z tego książkę, komiks czy scenariusz filmowy. Czy u pana jest podobnie? Czy "Odcinek zero" od początku miał być prozą?
- Luther jako pomysł zaczął swój żywot w telewizji, a potem przeszedł do literatury. Teraz pracujemy nad adaptacją tej powieści na film kinowy. Media się zmieniają i każde tak naprawdę jest inne. Ale dla mnie najważniejsza jest zawsze opowieść – niezależnie od medium.