„Ludzie uważają, że jestem neurotykiem i myślę, że wynika to z mojego aktorstwa. Przez lata grałem, jak widać umiejętnie, neurotyka, a to jedyna rzecz, którą potrafię jeśli chodzi o aktorstwo i ludzie uwierzyli, że rzeczywiście nim jestem” – powiedział Woody Allen w jednym z wywiadów dla magazynu „Time”. To pierwsza rzecz, którą powinniśmy wiedzieć o tym amerykańskim reżyserze. Allen stworzył na ekranie personę, nowego siebie, który wygląda i mówi jak on. Te dwa obrazy - fikcyjny i rzeczywisty - mają jednak tyle samo różnic, co podobieństw. A dotarcie do prawdziwego Woody’ego Allena, tego poza filmowym ekranem, jest praktycznie niemożliwe. Allan Stewart Konigsberg przyszedł na świat 1 grudnia 1935 roku. Wychowywał się w Brooklynie, w czasach wschodzących gwiazd filmowych, rodzącej się amerykańskiej potęgi i złotych czasów radia. Pochodził z rodziny żydowskiej, jego ojciec zajmował się praktycznie wszystkim – był taksówkarzem, barmanem, bukmacherem, sprzedawcą – chwytał się każdej pracy, jaka wpadła w jego ręce. Wszystkie te elementy składają się na młodego Allana, który w wieku 17 lat zmienił nazwisko na Woody Allen, by być bardziej rozpoznawalny w świecie show-biznesu. Początki były skromne. Zaczęło się od pisania dowcipów i wysyłania ich do magazynów. Później Allen zaczął być stałym bywalcem nowojorskich klubów, w których wykonywał stand-upy. Te z czasem stały się bardzo popularne. Nigdy nie komentował ówczesnych wydarzeń - politycznych czy obyczajowych - i raczej skupiał się na swojej wykreowanej personie neurotycznego intelektualisty, który dzieli się swoim światopoglądem z widzami. Następnie przyszły reżyser „Annie Hall” zaczął pisać scenariusze oraz występować w programach takich jak „The Ed Sullivan Show” czy „The Tonight Show”, by w końcu dostać propozycję napisania komedii. Allen dostał 20 tys. dolarów i zabrał się za skrypt. Tak powstało „Co słychać, koteczku?”, które pomimo ogromnego sukcesu, według samego Allena zostało zrujnowane przez producentów. Komik był tak niezadowolony z finalnej wersji filmu, że postanowił, iż każdy następny scenariusz sam będzie reżyserować i nikomu nie pozwoli na choćby minimalne zmiany. Następnego dnia można go było zobaczyć, jak w swoim fotelu zaczytuje się w książce „Jak reżyserować filmy?”
Źródło: materiały prasowe
  Tak zaczęła się przygoda Woody’ego Allena z filmem. Nie od szkoły, której nie zdał, ani nie z pasji, lecz ze złości, że ktoś może popsuć jego żarty. Pełna kontrola nad powstawaniem dzieła mogła więc w całości spełnić - i tak niezbyt wielkie ambicje - komika z Brooklynu. W pierwszych latach jego kariery powstały takie dzieła jak "Take the Money and Run", "Bananas" i „Everything You Always Wanted to Know About Sex * But Were Afraid to Ask”. Filmy te utrzymywały charakterystyczny styl – oparte były o gagi, slapstickowe scenki lub krótkie historyjki, które można było skleić w całość. Tym samym powstawały dzieła zabawne, choć na dłuższą metę nie wnoszące niczego nowego – to tak, jakby oglądać Charliego Chaplina po kilkudziesięciu latach. Allen nigdy nie ukrywał, że twórczością legendy komedii się inspirował. W międzyczasie wystawiał też spektakle na Broadwayu, czyli „Don’t drink the water” i „Zagraj to jeszcze raz, Sam”. Nadszedł jednak moment, w którym reżyser zdecydował się zrobić w swojej karierze reżyserskiej coś większego. Twórca wspominał, jak pewnego dnia udał się do kina niedaleko swojego rodzinnego domu i zobaczył „Siódmą pieczęć” Bergmana – był niezwykle wstrząśnięty i załamany zarazem, gdyż zdał sobie sprawę, że nie ma możliwości, by stworzyć film równie dobry, a co dopiero lepszy od tego arcydzieła. Ponadto, Allen chciał wreszcie wyrazić siebie, poza gagami i żartami pokazać kim naprawdę jest i co w rzeczywistości myśli. Zawsze fascynowała go rosyjska historia, kultura i klisze znane zagranicą. Tym sposobem nakręcił „Miłość i śmierć” – luźną adaptację „Wojny i pokoju” Tołstoja, choć znalazły się tam odniesienia do innych rosyjskich dzieł, np. Dostojewskiego. W roli Borysa, nieudolnego żołnierza, który musi zabić Napoleona, wcielił się oczywiście Allen, a główną rolę kobiecą (postać Soni) odegrała Diane Keaton, pierwsza muza i wielka miłość reżysera. [video-browser playlist="734292" suggest=""] W tym filmie po raz pierwszy pojawiają się najważniejsze motywy powtarzane później przez nowojorczyka – jak sam tytuł mówi, dotyczą one przede wszystkim miłości i śmierci. Pierwszy z nich jest niezwykle istotny dla reżysera, ze względu na sporą ilość partnerek życiowych – Allen był żonaty co prawda trzy razy, ale najsłynniejsze jego związki dotyczą dwóch niezwykle pięknych i utalentowanych aktorek – Diane Keaton i Mii Farrow. Twórca często dotyka kwestii nieszczęśliwej lub niespełnionej miłości, tematów dotyczących śmierci, braku sensu życia czy ateizmu. Co ciekawe, poglądy wyrażane przez głównego bohatera najczęściej portretują samego Allena, który rzeczywiście wypowiada się w podobny sposób – im starszy jest, tym częściej wspomina o nieuchronności śmierci, bezsensowności istnienia i jedyne co mu pozostaje to sztuka i poczucie humoru. Światopogląd ten doskonale pokazują dwie bardzo popularne sceny – jedna z „Miłości i śmierci”, w której Borys mówi, że nie ma Boga. Sonia sugeruje, że w takim razie lepiej się zabić, skoro nie ma sensu istnieć, na co Borys odpowiada, żeby nie popadać w histerię – „Mogę się mylić. Rozwalę sobie mózg, a potem przeczytam w gazecie, że jednak znaleźli coś tam na górze”. Druga scena pochodzi z "Annie Hall", w której młody Alvy Singer przestaje odrabiać zadania domowe, bo przecież i tak kiedyś wszystko trafi szlag. Podobnie w Hannah and Her Sisters bohater grany przez Allena, tuż po tym jak dowiaduje się, że nie ma guza mózgu i po przebiegnięciu przecznicy w radosnym uniesieniu, nagle zdaje sobie sprawę, że nawet jeśli nie umrze teraz to kiedyś to jednak go czeka – zaczyna więc szukać ukojenia w religii. Najpierw próbuje zostać katolikiem, potem buddystą, by wreszcie udać się do kina i zdać sobie sprawę, że jedyne co mu pozostaje to cieszyć się tym, co ma. Drugi charakterystyczny motyw przewijający się przez filmy Allena to oczywiście Nowy Jork, wspaniałe Wielkie Jabłko, w którym reżyser się wychował. Wielu twórców starało się oddać magię tego miasta, jak choćby Martin Scorsese (na swój brutalny sposób), ale malowanie Nowego Jorku przez Allena staje się osobną sztuką – każdy kadr prezentujący panoramę rzeki Hudson można spokojnie powiesić na ścianie, a słynny moment pod koniec „Manhattanu” z pewnością uchodzi za jeden z najwspanialszych widoków tego miasta. Dodać do tego można muzykę George’a Gerschwina lub Cole'a Portera i otrzymujemy niezwykle melancholijny obraz Nowego Jorku, który stał się ikonicznym elementem filmów Allena.

CZYTAJ DALEJ...

Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj