Po śmierci Bruce'a Lee producenci z Hongkongu i Tajwanu doszli do wniosku, że skoro biali i tak mają problemy z rozróżnianiem Azjatów, to wystarczy znaleźć aktora przypominającego Małego Smoka, odpowiednio go ucharakteryzować i zastosować taktykę podobną do tej, którą z powodzeniem wykorzystuje się przy produkcji abibasów, ePhone’ów i Game Childów – nadać mu pseudonim możliwie najbardziej przypominający nazwisko nieżyjącego aktora. I Lee – a raczej Li, Le czy Lai – nadal mógł kopać. Nawet z zaświatów.
W połowie sierpnia 1973 roku Enter the Dragon w reżyserii Robert Clouse zadebiutowało na amerykańskich ekranach i z miejsca stało się ogromnym przebojem. Na pierwszy rzut oka sukces filmu mógł się wydawać zaskakujący – produkcja Clouse’a miała wszak bardzo mały budżet (850 tysięcy dolarów), a w jej obsadzie brakowało wielkich gwiazd. Film wstrzelił się jednak idealnie w swoje czasy, popularność sztuk walki wzbierała bowiem w Stanach Zjednoczonych od drugiej połowy lat sześćdziesiątych, a wprowadzane do amerykańskich kin na początku następnej dekady filmy z Hong Kongu (takie jak King Boxer czy Kung Fu: The Invisible Fist) stawały się niespodziewanymi hitami. Wejście smoka było natomiast pierwszym filmem o kung-fu wyprodukowanym przez hollywoodzką wytwórnię, a odpowiedzialne za ten tytuł studio Warner Bros. przezornie zainwestowało w jego promocję więcej niż w samą realizację.
Nie bez znaczenia pozostawał też fakt, że Wejście smoka było amerykańskim debiutem Bruce Lee w roli pierwszoplanowej. Aktor od lat był związany z Hollywood – grywał niewielkie kawałki, pracował przy scenariuszach i trenował gwiazdy takie jak Steve McQueen, James Coburn czy Roman Polański. Jednak gdy przynosił amerykańskim producentom pomysły na filmy i seriale, w których miałby grać na nunczako pierwsze skrzypce, odbijał się od zamkniętych drzwi. Dopiero sukces obrazów zrealizowanych w Hong Kongu – przede wszystkim Wielkiego szefa i Fist of Fury – dał Małemu Smokowi szansę zaistnienia w Fabryce Snów. Wchodząc na plan Wejścia smoka, nieustraszony Lee stanął więc przed najtrudniejszym zadaniem w dotychczasowym życiu – nakręceniem przeboju, który spodobałby się amerykańskiej widowni. Już w dniu premiery wiadomo było, że swoje zadanie wypełnił z nawiązką, bo film zwrócił swój budżet w ciągu pierwszych dwudziestu czterech godzin bytności na ekranach. Lee miał więc w perspektywie milionowe kontrakty, możliwość realizacji wymarzonych projektów i wspaniałą karierę. Był tylko jeden problem – od miesiąca nie żył.
Dwudziestego lipca 1973 roku, sześć dni przed premierą Wejścia smoka w Hongkongu i trzy tygodnie przed debiutem filmu na amerykańskich ekranach, Bruce Lee wziął lek na ból głowy, położył się spać i nigdy się nie obudził. Jego śmierć była ogromnym ciosem nie tylko dla rodziny, przyjaciół i rosnącej grupy fanów na całym świecie, ale także dla producentów jego filmów – choć z zupełnie odmiennych powodów. Lee był właśnie w połowie realizacji Game of Death, a w planach miał między innymi produkcję filmu, w którym łączyłby siły z George’em Lazenbym, jednorazowym Jamesem Bondem z W tajnej służbie jej królewskiej mości. Oba te projekty przyniosłyby niewątpliwie ogromne wpływy, gdyby ich twórca mógł je ukończyć. Dla producentów kina kopanego z Hongkongu Lee był zresztą nie tylko smokiem znoszącym złote jaja, ale też największym popularyzatorem azjatyckiego kina na świecie.
Na pozór wydawałoby się, że nawet najbardziej chciwy producent nie jest w stanie wpłynąć na sprawy ostateczne. Nic bardziej mylnego – to, co nastąpiło po śmierci Małego Smoka, śmiało można by uwzględnić na liście najbardziej cynicznych i niesmacznych producenckich pomysłów w historii kina. Oto bowiem niektórzy właściciele studiów z Hongkongu i Tajwanu doszli do wniosku, że skoro biali i tak mają problemy z rozróżnianiem Azjatów, to wystarczy znaleźć aktora przypominającego Bruce’a Lee, odpowiednio go ucharakteryzować i zastosować taktykę podobną do tej, którą z powodzeniem wykorzystuje się przy produkcji abibasów, ePhone’ów i Game Childów – nadać mu pseudonim możliwie najbardziej przypominający nazwisko nieżyjącego gwiazdora. Zupełnie wcześniej nieznany, ale podobny do Lee kaskader o imieniu Ho Chung-tao stał się więc Bruce’em Li, Birmańczyk Huang Jian Long został Bruce’em Le, a Koreańczyk Moon Kyoung-seok – Dragonem Lee. W obsadach poszczególnych niskobudżetowych filmów znaleźć można także Bronsona Lee, Bruce’a Lai, Bruce’a Ly, Brute’a Lee, Lee Bruce’a i wielu, wielu innych. Każda kombinacja słów brzmiących podobnie do „Bruce” i „Lee” znalazła w pewnym momencie swoje ucieleśnienie w postaci nieopierzonego azjatyckiego aktora, któremu na szybko dorabiano charakterystyczną czarną grzywkę.
Jeśli w tym momencie wydaje wam się, że Bruceploitation – bo takim hasłem określa się dzisiaj filmy, które udają, że gra w nich Bruce Lee – mogło być co najwyżej niewielkim odpryskiem kina pulpowego, zaskoczy was zapewne informacja, że według autora strony clonesofbrucelee.co.uk filmów z tego nurtu powstało co najmniej 168 – a być może nawet więcej, bo zliczenie wszystkich byłoby niemożliwe. Większość udających Lee aktorów nosiła na planie duże czarne okulary, które miały możliwie najlepiej ukrywać ich twarze, garderoby pęczniały od charakterystycznych żółtych kostiumów, a fabuły często nawiązywały do historii przedstawianych w filmach z Bruce’em Lee lub wprost do biografii Małego Smoka.
Zacznijmy od przykładów względnie najbardziej taktownych. W Bruce Lee: człowiek i mit z 1976 roku Bruce Li wciela się w wiadomą rolę, by opowiedzieć na poły biograficzną historię życia swojego mistrza. Przez półtorej godziny walczy z kolejnymi przeciwnikami rozsianymi po całym świecie i – oczywiście – za każdym razem wygrywa. Choć film miał niewielki budżet, nie wygląda tandetnie, sprawia zresztą wrażenie całkiem niegłupiego hołdu złożonego mistrzowi kung-fu. Podobnie ma się sprawa z Wyjściem smoka, wejściem tygrysa – w tym wypadku Bruce Li wciela się w rolę bliskiego przyjaciela Małego Smoka, który dowiaduje się, że Bruce Lee mógł zostać zamordowany przez kartel narkotykowy. Następna scena składa się z prawdziwych ujęć z pogrzebu Bruce’a Lee, które dają Li pretekst do efektownej zemsty.
Producenci wymienionych wyżej filmów starali się zachować pozory realizmu i zbudować wokół podróbek w miarę sensowną fabułę. Tego samego nie można jednak powiedzieć o twórcach tytułów takich jak Klony Bruce’a Lee, Smok znowu żyje czy dystrybuowanego także w Polsce Bruce Lee wstaje z grobu i walczy. W pierwszym z wymienionych Bruce Lee zostaje przed śmiercią sklonowany przez naukowca pracującego dla brytyjskiej królowej. Na ekranie oglądamy więc Bruce’a Jeden (Dragon Lee) Bruce’a Dwa (Bruce Le) i Bruce’a Trzy (Bruce Lai), którzy łączą siły, by ocalić świat. W drugim Bruce Lee (Bruce Leong) trafia w zaświaty, by walczyć z takimi tuzami zachodniej popkultury jak Dracula (!), James Bond (!!) czy Bezimienny z filmów Sergia Leonego (!!!). Natomiast w Bruce Lee wstaje z grobu i walczy grany przez Bruce’a K.L. Lea Mały Smok… no cóż, wstaje z grobu i walczy. Aby to się stało, w jego nagrobek musi jednak wcześniej uderzyć piorun.
Żaden z twórców wymienionych filmów nie był jednak równie bezwstydny jak Robert Clouse, reżyser Wejścia smoka, który postanowił dokończyć Grę śmierci w 1978 roku. Ponieważ do dyspozycji miał jedynie czterdzieści minut materiału, musiał wymyślić zupełnie nową fabułę. Ta opowiada o Billym Lo, znanym aktorze, który nie chce wejść w układy z mafią, zostaje więc napadnięty i postrzelony w twarz. Udaje mu się przeżyć, ale postanawia utrzymać ten fakt w tajemnicy (na ekranie oglądamy więc jego pogrzeb, co daje twórcom możliwość wykorzystania prawdziwych nagrań z pożegnalnej ceremonii Lee) i poddać się operacji plastycznej. Gra śmierci to w efekcie filmowe monstrum Frankensteina zlepione z ujęć z poprzednich filmów Bruce’a Lee, materiałów z pogrzebu, fragmentów nakręconych jeszcze w 1972 roku i nowych scen z dublerami. Clouse sięga przy tym po metody absolutnie desperackie – w jednej ze scen korzysta na przykład z wyciętej z papieru twarzy Bruce’a Lee, która zakrywa fizjonomię dublera.
Z dzisiejszej perspektywy fenomen Bruceploitation może się wydawać egzotycznym szaleństwem sprzed lat, ale podobnych – choć może mniej bezwstydnych – przykładów można szukać także we współczesnej popkulturze. Michael Jackson wydał wszak dwa albumy po swojej śmierci, a nazwisko Tom Clancy’ego co roku widnieje na okładkach kolejnych książek, mimo że autor zmarł przed czterema laty. Choć zmieniają się metody, także dziś niektórzy zmarli przynoszą zbyt wielkie dochody, by pozwolić im odejść.