Skołowani to nowy polski film goszczący od 14 kwietnia na ekranach kin. Mieliśmy okazję spotkać się wirtualnie z Michałem Czerneckim, by o nim porozmawiać. Co ten tytuł ma do zaoferowania? Rozmowa bez spoilerów!
ADAM SIENNICA: Bardzo mnie zastanawia jedna scena z filmu Skołowani. Ta ze śpiewaniem w restauracji. Uwierzyłem w tę niezręczność! Czy to właśnie odczuwałeś podczas kręcenia tej sceny?MICHAŁ CZERNECKI: Jeśli się nie jest śpiewającym aktorem – tak jak ja! – i śpiewa się w towarzystwie wspaniałej Ani Karwan, niezręczność przychodzi sama. Ze względów technicznych piosenkę nagraliśmy w studio, zanim nakręciliśmy tę scenę. Po wielu próbach w końcu uznaliśmy, że mamy to, czego potrzebujemy. Chcieliśmy osiągnąć efekt komiczny, który nie będzie sprawiać wrażenia zaplanowanego. Mój bohater bardzo się stara i są momenty, w których widzom wydaje się, że Max trafił w końcu w dźwięk i zacznie śpiewać prawidłowo. Kibicujemy mu i bardzo chcemy, żeby mu się udało. I o to nam chodziło w tej scenie. Cieszę się, że zwróciłeś na nią uwagę. Łatwo bowiem przekroczyć granicę pustego gagu, w którym facet po prostu non stop fałszuje. Trudniej jest nakręcić scenę oferującą śmiech i wzruszenie zarazem.
A jak na to reagowała Agnieszka Grochowska?
Mina Agnieszki była bezcenna. Usłyszała to na planie po raz pierwszy. Jej reakcja była dokładnie tym, o co chodziło reżyserowi. Jesteśmy z tej sceny bardzo zadowoleni [śmiech].
Ten film stara się utrzymać równowagę pomiędzy komedią a romansem. Jest w tym jakaś szczerość.
Mam nadzieję, że sporo facetów będzie mieć osobisty stosunek do tego filmu, bo my z Jankiem Macierewiczem (reżyser, przyp. red.) tak właśnie potraktowaliśmy pracę nad nim. To nas odróżnia od francuskiego pierwowzoru. Tamten film stawiał bardziej na komediowość w czystej postaci. Nasza wersja jest zabawna, momentami nawet bardzo, ale nie boimy się też być wzruszający i refleksyjni. Myślę, że trudno byłoby powiedzieć o Skołowanych, że są typową komedią romantyczną.
Zgadza się. Jest komedia, jest romans, ale nie jest to tak stereotypowe jak w innych komediach romantycznych. Uważam, że to duży plus tej produkcji.
Cieszę się, że tak mówisz. W najlepszych zachodnich filmach tego gatunku zawsze jest coś, co Janek Macierewicz określił jako magię. Coś, w co oczywiście nie do końca wierzymy, ale to powoduje rozczulający i zaskakujący nas samych zachwyt. To przenosi nas do świata, jakiego pewnie nie ma, ale bardzo chcielibyśmy, żeby był. Staraliśmy się, żeby w Skołowanych elementy tej magii także się znalazły. I mam wrażenie, że to się w dużej mierze udało. Sam scenariusz stwarzał takie możliwości, ale dzięki talentowi, wrażliwości i poczuciu humoru Janka Macierewicza i zaangażowaniu niezwykłych aktorskich osobowości mamy komedię, która potrafi bawić, zaskakiwać i wzruszać. Jest w niej także to, o czym powiedziałeś na początku: jakiś rodzaj szczerości.
Dlatego to działa inaczej. Komedie romantyczne są fantazją, iluzją – zazwyczaj mocno wyidealizowaną. W waszym filmie tak to nie działa. Skołowanym udaje się uniknąć gatunkowej szuflady.
Miło to słyszeć. Tak jak powiedziałeś: komedie romantyczne stwarzają piękne iluzje. Nasza historia też jest zmyślona, działa jednak nieco inaczej. W wielu współczesnych filmach tego gatunku (nie tylko polskich) – które są często pisane "na kolanie" i kręcone w pośpiechu – umyka prawdopodobieństwo psychologiczne postaci, a często nawet i sens opowiadanej historii. Seanse takich produkcji przypominają mi jedzenie w fast foodach. Niby się najedliśmy, ale smaku i wartości odżywczych próżno w tym szukać. Skołowani są według mnie inni. Zostają w głowie na trochę dłużej. I myślę, że mogą skłaniać do dyskusji.
Już samo to, że bohaterka grana przez Agnieszkę Grochowską jest osobą z niepełnosprawnością, poruszającą się na wózku, prowokuje wiele tematów. Film nie pokazuje takich osób stereotypowo. Po prostu niepełnosprawność ich nie definiuje. Dzięki temu na ekranie widzimy przede wszystkim człowieka.
Oczywiście. Przecież poza tym, że poruszają się na wózku czy używają protez, nie różnią się od innych ludzi. Tak samo potrzebują miłości, zrozumienia i szacunku. Tak samo jak inni bywają irytujący, roszczeniowi i nieznośni. Swego czasu Paweł Domagała w Kabarecie na Koniec Świata wykonywał skecz pt. Tolerancja. Polecam obejrzeć go w serwisie YouTube. Oczywiście temat jest tam potraktowany z koniecznym satyrycznym wyolbrzymieniem, ale daje do myślenia. W rzeczywistości często jest tak, że te osoby traktujemy w "specjalny" sposób. A naprawdę nie ma takiej potrzeby. Większość ludzi z niepełnosprawnościami, które znam osobiście, także tego nie chce. Szacunek w tej sytuacji oznacza równe traktowanie. Empatia jest w porządku, ale już litowanie się może być uwłaczające, a nawet odzierające z godności. To, w jaki sposób postać Julii została napisana przez scenarzystów, i dzięki temu, jak wspaniale zagrała ją Agnieszka, pokazuje inną optykę postrzegania zjawiska, nawet jeśli to tylko komedia romantyczna.
Mam nadzieję, że dzięki temu widzowie lepiej zrozumieją osoby z niepełnosprawnością. Nasze kino potrzebuje więcej takich filmów. W końcu przez rozrywkę łatwiej trafić do ludzi z poważnymi tematami.
Fajnie, że tak pomyślałeś, ale nie zapominajmy, że Skołowani to przede wszystkim jednak komedia. To nie jest gatunek na poważne i kompleksowe potraktowanie ważkiej kwestii. To jest z założenia kino rozrywkowe i lekkie. Co nie znaczy, że jest pozbawione wzruszeń i komplikacji – tak międzyludzkich, jak i fabularnych. Wydaje mi się, że komizm i powaga nieźle ze sobą w tym filmie harmonizują.
Zgadzam się z tym, bo Skołowani rzeczywiście są zbalansowani całkiem nieźle. Kluczowy jest jeden twist, który sprawia – mówiąc bez spoilerów – że opowieść nie idzie w stereotypowe rozwiązania znane z komedii romantycznych. Okazuje się, że można opowiedzieć taką historię bez pójścia na łatwiznę.
Nie ma u nas zbędnego lukrowania – ani postaci, ani przedstawionego świata. Komedie, których nie lubię, są zrobione w taki sposób, że próbują widzom schlebiać i wyręczać we wszystkim (z myśleniem włącznie), a finalnie nas nudzą i rozczarowują. Rzekłbym nawet, że nam uwłaczają. Skołowani według mnie nie popełniają tego błędu.
Komedie romantyczne sprawiają, że widzowie czasem fantazjują i sami chcą przeżywać historie jak z filmu. Czy to według ciebie jest dobre?
Właśnie dlatego wciąż powstają komedie romantyczne. Tłumaczy to ich niesłabnącą od lat popularność. Jest to trochę zabawne, ale też daje do myślenia, że próbujemy czasem inscenizować swoje życie tak, by choć troszkę wyglądało jak to z kina. Na przykład – planując zaręczyny, mamy określone wyobrażenie, jak powinno to wyglądać w ideale. I to wyobrażenie często jest podyktowane właśnie przez obrazy, które widzieliśmy już kiedyś w jakimś filmie. Nierzadko tym fantazjom towarzyszy nawet w naszej głowie jakiś adekwatny do sytuacji soundtrack [śmiech]. Komedie romantyczne na pewno w jakiś sposób wpływają na nasze wyobrażenie o tym, jak powinna wygląda miłość czy związek z drugą osobą. Nie ma w tym nic złego. Trzeba oczywiście pamiętać, że to urocza i atrakcyjna, ale tylko i wyłącznie fikcja.
Innymi słowy – trzeba się zdrowo inspirować...
[śmiech] Dokładnie! Lepiej dla nas, żeby to była inspiracja, a nie próba kopiowania jeden do jeden. Filmy są tak naprawdę wielkim skrótem rzeczywistości. Są uproszczoną i skondensowaną w czasie bajką. Nie widzimy codzienności bohaterów, która tak często nuży i frustruje nas w naszym związku. Film jest i ma być iluzją – najlepiej piękną wizualnie.
Co przez to rozumiesz?
Michał Pukowiec, nasz operator, miał razem z Jankiem Macierewiczem pomysł na to, by nasz film był efektowny wizualnie. Aby zdjęcia nie służyły tylko do opowiadania historii, ale były nośnikiem znaczeń, a czasem także wartością estetyczną samą w sobie. I to się udało. Często sam obraz tworzy klimat emocjonalny sceny. Często twórcy w Polsce nie mają na takie rzeczy czasu albo traktują zdjęcia tylko jako narzędzie do opowiedzenia danej historii. Super, że chłopaki zaplanowali wizualnie nasz film w każdym szczególe i że to się przełożyło na imponujący finalny efekt. Wspaniale jest pracować z ludźmi, którzy wiedzą nie tylko to, co chcą opowiedzieć, ale także to, jak ta opowieść powinna wyglądać na ekranie.
Na koniec chciałbym odbić się od Skołowanych. Jestem fanem Marvela, a wiem, że dubbingowałeś Moon Knighta w serialu. Lubisz takie historie?
Niespecjalnie. Musisz jednak przyznać, że zarówno konstrukcja fabularna serialu Moon Knight, jak i sama rola Oscara Isaaca są mało marvelowskie. Spodobała mi się szczególnie podwójna osobowość mojego bohatera i zaskakujące wytłumaczenie powodów, dla których się rozdwoiła. Ktoś w Stanach po odsłuchaniu mojego próbnego nagrania zdecydował, że mam warunki, aby go dobrze zagrać. Przyznam ci, że Moon Knight to jedyny serial Marvela, który w całości obejrzałem z zainteresowaniem. Jest jednocześnie wzruszający i zabawny. Daleko mu do stereotypowych superbohaterskich historii, ale w tym tkwi właśnie jego siła.
A jak wyglądała twoja praca nad Moon Knightem?
Tak naprawdę odkrywałem swojego bohatera, a w zasadzie bohaterów, z odcinka na odcinek. Nie dostaliśmy od razu wszystkich epizodów, bo trwały prace nad tłumaczeniem i robiono ostatnie szlify montażowe. Zdradzę ci smaczek: Marvel bardzo poważnie podchodzi do kwestii bezpieczeństwa swoich materiałów wizualnych przed premierą w danym kraju. Zdarzyło się na przykład kilka razy, że na całym ekranie z wyjątkiem twarzy mojego bohatera była czarna kaszeta. Mark lub Steven reagowali w określony sposób, a my w studio mogliśmy się tylko domyślać, jak wygląda obiekt, na który patrzą.
To pewnie utrudniało pracę.
Czasami trzeba było grać trochę "w ciemno", mając nadzieję, że nie zareagowało się przesadnie lub za słabo. Trudno jest dobrać odpowiednie reakcje do danej sceny, gdy nie wie się dokładnie, co widzi postać. Na szczęście pracowałem z wybitnym reżyserem dubbingu Arturem Kaczmarskim. Dzięki jego doświadczeniu, intuicji i nadzwyczajnej cierpliwości bardzo wiele się nauczyłem. To była moja pierwsza główna rola dubbingowa. Cieszę się, że to był właśnie Moon Knight. Obejrzałem serial od deski do deski i muszę powiedzieć, że jestem z siebie dumny.