Może i senne marzenia produkuje się od dawna gdzie indziej, tu i tam, ale i tak Hollywood pozostaje centrum filmowego świata, choćby miało być jedynie jego duszą. Bo o sercu trudno mówić, kiedy idzie się pośród budowli ze stali i szkła, pozornie tylko anonimowych i odbitych od tego samego szablonu. Ale wystarczy na moment oderwać  nos od chmur lub chodnika i rzucić okiem na przyczepione do fasad tabliczki. Bo mimo że pion producencki coraz częściej przenosi się z kamerami i sprzętem na przedmieścia Londynu albo pod Atlantę, centra dowodzenia marzeniami nadal rozrzucone są po Los Angeles. Bez żadnej przesady: najwięksi gracze na rynku są tam sąsiadami, wypożyczają sobie hale i kręcą jeden u drugiego. Zapewne podobna symbioza jest niezbędna, przecież wszyscy jadą na tym samym wózku. Universal swoje studio przerobił praktycznie na park rozrywki, u Paramount czy Sony/Columbii dalej robi się filmy (rzadziej) i seriale (częściej), ale – poza niesamowitą siedzibą Warner Brothers – najbardziej imponuje jednak Disney. A to paradoksalnie dlatego, że jest zupełnie niedostępny i można tam wejść jedynie na zaproszenie. Kto chce się pokręcić na karuzeli, może jechać do oddalonego o godzinę jazdy od miasta Disneylandu, ale w Los Angeles się pracuje. Wytwórnia, która zdążyła rozrosnąć się już dawno do rozmiaru konglomeratu mediowego, zajmuje nie tylko kompleks zbudowany niegdyś przez samego Walta Disneya, ale i ogromne rancho w Santa Clarita i oczywiście pnące się ku niebu wielopiętrowe wieżowce, gdzie powstają jedne z najlepszych animacji na świecie. Mieliśmy okazję jeden z nich odwiedzić.
Jose Zelaya/fot. Disney
Ed Wexler/fot. Disney
Można by rzec, że korytarze, gabinety i upstrzony boksami open space to biuro jak każde inne. I zapewne dla tych, którzy codziennie przychodzą tam na ósmą rano i siedzą do późnego popołudnia, takim też jest. Ale dla mnie wycieczka, której przewodnikami byli Mark Seidenberg i Rob LaDuca, producenci i pomysłodawcy emitowanego na Disney Junior nowego serialu dla dzieci Mickey i raźni rajdowcy, to rzecz zupełnie świeża. I gdyby nie surowa autocenzura i obawa przed oskarżeniem o nadmierny dramatyzm, dodałbym jeszcze „magiczna” (uwierzcie mi, że słowo to jest swoistym lejtmotywem spaceru po jakimkolwiek obiekcie Disneya), ale się, no cóż... powstrzymam. Nawet jakby mi się to nie udało, to i tak miałbym usprawiedliwienie, bo, sorry, przecież tutaj pracują ludzie, który szkicowali Króla lwa. Zresztą Mark i Rob nie przypominają gości, którzy kierują kilkudziesięcioosobowym zespołem, ale kolesi, którym nigdy nie dane było dorosnąć. Od progu nawijali bowiem o Mikim jak o starym kumplu. Na moje pytanie, czy aby nie jest to już archaiczny relikt czasu minionego, odpowiedzieli na poły oburzonym, a na poły zaskoczonym spojrzeniem, jednocześnie tłumacząc, że mysz będąca ikoną studia nigdy się nie zdezaktualizuje. To bowiem synonim wymarzonego przyjaciela, który, choć lata mijają, i z którego towarzystwa kiedyś wyrośniemy, nie wymierzy nam nigdy zawistnego kopniaka w zad. Dlatego jego nowa wersja to nadal stary dobry Miki, tyle że pomyka rozpędzonym bolidem po świecie i wzgórzu Hot Dog, gdzie mieści się jego warsztat. Dla mnie – faceta, który nie ma prawa jazdy i który ściął płot, gdy pierwszy raz siadł za kółkiem, fascynacja motoryzacją pozostaje pewną tajemnicą. Markowi i Robowi udało się jednak te swoje dwie miłości – auta i animację – połączyć.
Tom Morgan/fot. Disney
Steve Santillan/fot. Disney
Oczywiście nie mogłoby to dojść do skutku bez ekipy, którą następnie mi przedstawiono i którą mogłem przez chwilę obserwować przy pracy. Na piętrze różne zespoły ślęczą nad paroma serialami równocześnie, dlatego przybyszowi z zewnątrz rozpoznanie, kto zajmuje się czym, przychodzi najłatwiej, podpatrując... dekoracje na boksach. Niektóre przystrojone były na przykład żeliwnymi patelenkami (ekipa Zaplątanych), inne numerkami, które kierowcy wyścigowi przylepiają sobie na plecach (Miki i raźni rajdowcy). Nasz pierwszy przystanek to Ed Wexler i Jose Zelaya, faceci zajmujący się designem postaci. Innymi słowy, dostają oni od Marka i Roba krótki opis tego, co mają narysować, a potem szkicują aż do skutku, czyli do otrzymania akceptu szefostwa, przy czym pewna trudność polega na trzymaniu się z góry narzuconego stylu i pełnej synchronizacji rysujących. Bo wydaje się, że wszystko jest tutaj scentralizowane i działa jak pojedynczy mechanizm, którego tryby muszą poruszać się zgodnie z odgórnym schematem. Co nie znaczy, że nie ma miejsca na kreatywność, bynajmniej. Ed i Jose mają sporo swobody i mogą wymyślać, co im się żywnie podoba, za to Steve Santillan to człowiek oddelegowany wyłącznie do... malowania teł. A jest to robota równie precyzyjna i wymagająca, co dopracowanie detali postaci, bo wymaga odpowiedniego dobrania koloru, zadbania o perspektywę, ogólną atmosferę sceny i układ kadru. Jakby dla swoistej równowagi niedaleko Steve'a siedzi odpowiedzialny za storyboardy Tom Morgan, człowiek-maszyna, który musi wyprodukować tygodniowo całe setki naszkicowanych naprędce – a jednocześnie zgodnie ze standardem jakości – klatek, konsultowanych potem z reżyserem. Jednym z nich jest czekający na ostatnim przystanku Sy Thomas, który przybliża mi końcowy etap procesu animacji. Okazuje się bowiem, że wszystkie powyższe materiały słane są do Kanady (na przykład ludzie od serialu Star Wars: Rebelianci pracują ze specjalistami z Indii) na zasadzie swoistego outsourcingu i rozpoczyna się istne odbijanie piłeczki podczas mozolnego etapu nanoszenia poprawek. Po takiej wycieczce naprawdę można wybałuszyć gały, tak skomplikowany i złożony jest cały ten proces. Mark Seidenberg i Rob DeLuca/fot. Disney Mark i Rob żegnają mnie paroma luźnymi uwagami na temat Mikiego, który za rok skończy już dziewięćdziesiątkę. Jednak po tym, co zobaczyłem, już tak bardzo mnie nie dziwi, że uśmiechnięta od ucha do ucha mysz przetrwała nawet w erze internetu. To zasługa tych właśnie ludzi.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj