Zielona Latarnia z 2011 roku jest filmem funkcjonującym w środowisku fanów kina superbohaterskiego jako niewypał, pomyłka i żart, co podkreślał sam odtwórca głównej roli, Ryan Reynolds. W scenie po napisach drugiego Deadpoola tytułowy bohater za pomocą podróży w czasie "ratuje" Reynoldsa przed wzięciem roli Zielonej Latarni, a także przy okazji pierwszego filmu o Pyskatym Najemniku odnosi się do nieudanej produkcji, krzycząc ustami swojego bohatera, że nie chce animowanego w CGI zielonego kostiumu. Oczywiście nie ma się co dziwić aktorowi, że chciał wyśmiać swoje dwa nieudane występy w kinie komiksowym. Wcześniej bowiem zaszyto mu usta i pozbawiono wszystkiego, co jest atrakcyjne w postaci Deadpoola w filmie X-Men Geneza: Wolverine z 2009 roku. Następnie zaś wręczono mu pierścień – i choć starał się ze wszystkich sił, scenariusz uniemożliwiał rehabilitację po udziale w uniwersum mutantów. Kiedy więc solowa produkcja o Deadpoolu okazała się sukcesem i sama postać zyskała miano ikony popkultury, Reynolds mógł pozwolić sobie na prześmiewcze komentarze w kierunku dwóch nieudanych występów w gatunku superhero. Tym bardziej należy się szacunek Reynoldsowi, że wciąż się nie poddawał i dążył do zmazania plamy po Zielonej Latarni. Film Martina Campbella jest zły – powiedziano to już tysiące razy. Nie ma sensu się oszukiwać, czarować rzeczywistości i wskazywać na kilka pozytywów – seans jest zwyczajnie doświadczeniem trudnym i boli na każdym etapie. Czy nawiązujemy trochę do Supermana, a może staramy się odciąć od niego grubą krechą? Opowiadamy poważną historię, a może całkowicie uciekamy w komiksową narrację? Campbell w 2010 roku podczas realizacji filmu wspominał – wlewając tym samym optymizm w serca fanów –  że to nie będzie tylko film o bohaterze w fikuśnym kostiumie. Miała to być produkcja o sile woli, odwadze i świadomości strachu. Może nie dosłownie, ale reżyser chciał dać do zrozumienia, że nie stworzy wyłącznie efektownego widowiska dla dzieciaków, a w centrum historii postawi ciekawe dylematy i problemy wewnętrzne bohatera.
fot. Warner Bros.
Z drugiej jednak strony uspokajał fanów, że nie zabraknie widowiskowych elementów i że będziemy oglądać losy bohatera, który niczym Flash Gordon znalazł się na innej planecie i jest zupełnie inny od reszty. W zamierzeniu miało to działać korzystnie na historię, ale niestety ekran zweryfikował papier i nic z tych zapowiedzi nie miało pozytywnego zwieńczenia. Zatrzymajmy się jednak przy postaci Flasha Gordona, bo po czasie okazuje się, że słowa reżysera mogły być prorocze.  Oglądając Green Lantern po 10 latach, faktycznie można odnieść wrażenie, że seans zmierza powoli w stronę flagowego przedstawiciela kampu. Objawia się to w szalonej, pokręconej i dziwacznej stylistyce planety OA, wizerunku nietypowych postaci różnych ras, a także w kostiumach świecących pod wpływem mocy pierścienia, no i w samej mocy tego artefaktu, który dzięki wyobraźni może stworzyć wszystko, czego zapragnie dusza.  Wiemy, jak dziś w popkulturze funkcjonuje Flash Gordon, a jeśli nie wszystkim znany jest ten kontekst, to należy się szybkie wyjaśnienie. Obecnie film sprzed ponad 40 lat uznawany jest za jeden z najbardziej kiczowatych w historii. W 1980 roku produkcja okazała się finansową klapą, ale nie wszyscy widzowie byli negatywnie nastawieni do tego widowiska, powstał już wtedy pewnego rodzaju kult filmu Mike'a Hodgesa. Ta niejednoznaczność widoczna była też w środowisku krytyków, jednak wydaje się, że w momencie premiery więcej głosów było negatywnych. Dziś jednak Flash Gordon funkcjonuje na zupełnie innym poziomie. Doceniany jest rozmach, cała oprawa wizualna i świadome podejście do kiczowatej stylistyki. Tutaj jest więc pierwsza różnica z Zieloną Latarnią, bo nie wydaje mi się, że kampowy wygląd filmu był w pełni kontrolowany. Jest jednak z dzisiejszej perspektywy w produkcji z 2011 roku pewna sztuczność i przesada. Idąc za rozumieniem estetyki kampu przez Susan Sontag – mamy tutaj miłowanie tego, co nienaturalne. Trudno uważać inaczej, oglądając wypakowane samym CGI sceny rozgrywane w różnych zakątkach Galaktyki, które kojarzą się trochę ze starymi grami wideo. Odbiór takiego dzieła zależy jednak w znacznej mierze od wrażliwości i specyfiki spojrzenia na świat wykreowany na ekranie. Dlatego mimo fabularnej zbrodni, braku emocjonalnego przywiązania do postaci i wielu karygodnych pomysłów, strona wizualna Zielonej Latarni może na jakimś poziomie zachwycać. Nie pokusiłbym się o stwierdzenie, że Green Lantern będzie nowym Flashem Gordonem za kilka dekad. Pewne jest, że jakiś źle oceniany dziś film kina rozrywkowego zyska po latach, może otrzyma nawet status kultowego. Na drodze do drugiego życia dla Zielonej Latarni stoi jednak sam ładunek emocjonalny, a raczej jego brak. Zielona latarnia popełnia mnóstwo błędów, ograniczając do minimum wszystko to, co ważne z komiksowego oryginału, ale też zapomina o emocjach i sercu dla tej historii. Nie ma bohaterów, którym chce się kibicować, którzy mieliby rozbudowane cechy osobowości. Hal Jordan jest "jakiś" tylko dzięki charyzmie Reynoldsa (maniera aktora wtedy nie była jeszcze tak przesycona jak dziś), ale wokół niego jest szereg stereotypowych postaci. Obowiązkowo obiekt westchnień dla protagonisty, kilka grubych ryb w garniturach i kolega nerd, grany przez Taika Waititiego. Właśnie on najlepiej odnajduje się w tym kiczowatym świecie, ale niestety pojawia się na krótko i nie ma żadnej roli w tym widowisku. Bez charakteru jest także kilku przedstawionych bohaterów z Korpusu Zielonych Latarni. Oczywiście najlepiej wygląda Sinestro, tutaj Mark Strong i kapitalna charakteryzacja robią swoje, ale to tylko pokazuje, jak olbrzymi stylistyczny, ale też narracyjny potencjał jest w Zielonej Latarni, z której za sprawa dobrego reżysera, scenarzysty i zespołu odpowiedzialnego za wizualia można byłoby stworzyć coś kapitalnego.

Green Lantern – jaka recepta na sukces serialu?

DC
No dobra, Green Lantern za 30 lat będzie hitem, a nam będzie głupio. Co jednak z najbliższą przyszłością marki? HBO Max pracuje już nad serialem Green Lantern, a studio Warner Bros. wciąż ma w planach stworzenie nowego filmu.  Zackowi Snyderowi nie pozwolono nawet, aby ten pokazał postać Johna Stewarta w swojej Lidze Sprawiedliwości, bo być może są wobec niego plany. Zielona latarnia to przecież potencjał na kapitalną franczyzę,  materiał dający bardzo dużo pod kątem wypieszczonych widowisk, ale też monumentalnych narracji na dużym ekranie. Korpus Zielonych Latarni, kosmiczni policjanci chroniący galaktyki, ogrom nietypowych światów i mitologia komiksowa aż proszą się o udane tego spożytkowanie. W galerii powyżej kilka sugestii, jeśli chodzi o serial, ale w kontekście filmowego widowiska także należy czerpać lekcję z porażki bohaterów z Korpusu z 2011 roku. Nie ma do wyciągnięcia zbyt wielu pozytywów, ale zdecydowanie łatwo odgadnąć, co się nie udało. Fanom komiksów wypada mieć tylko nadzieję, że idące w dobrym kierunku DCEU odpowie na ich oczekiwania najlepiej, jak się tylko da.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj