Tetrodotoksyna. Trudne słowo, prawda? Najprościej rzecz ujmując, jest to silna trucizna znajdująca się w ciele niektórych gatunków ryb rozdymek. Jej działanie polega na przerwaniu przekaźnictwa elektrycznego w nerwach. Oznacza to, że przyjęta w odpowiednio wymierzonej dawce może spowodować paraliż. Odrętwienie przypominające śmierć, podczas którego człowiek jest cały czas przytomny. Poza tym, że to po prostu ciekawa informacja, jest jeszcze co najmniej jeden powód, dla którego wam o tym piszę. Aby lepiej zrozumieć początki funkcjonowania terminu zombie w popkulturze, musimy przenieść się na XIX-wieczne Haiti i przyjrzeć się tamtejszym czarnoksięskim praktykom voodoo. Haitańczycy wierzyli, że mogą uśmiercić człowieka, a w kilka dni po jego pogrzebie, za sprawą magii, znowu przywrócić go do pozornego życia. “Pozornego”, bo w rzeczywistości nie jest to człowiek, a po prostu bezduszna kreatura, którą można wykorzystać do różnych prac na polu i gospodarstwie. I tu na scenę wkracza nasza wcześniej wspomniana tetrodotoksyna, która wywoływała wielogodzinny paraliż, po którym jednak człowiek wracał do siebie. Według teorii Wade’a Davisa, antropologa i etnobotanika, krążącego po Haiti w latach 80., to właśnie za sprawą tej substancji czarnoksiężnicy voodoo doprowadzali ludzi do pozornej śmierci. Kiedy wychodzili oni z paraliżu, odurzali ich za pomocą narkotyków, tak, by ofiara stała się łatwa do kontrolowania. Wówczas mogli zrobić z niej “żywego trupa”, którego wykorzystywali do niewolniczej pracy. Choć teoria Davisa do dzisiaj wywołuje w środowisku naukowym dużo kontrowersji i nie możemy traktować jako pewnik takiego wytłumaczenia popularności wierzeń w istnienie żywych trupów na Haiti (jeszcze w latach 90. raportowało się tam około tysiąca przypadków „zombifikacji” rocznie), to jedno jest pewne. Kształtowanie się pojęcia zombie jest ściśle związane z historią niewolnictwa na Haiti, a już na pewno ze strachem miejscowej ludności przed zostaniem niewolnikami. Oczywiście twórcy pierwszych zombie-horrorów zabrali z całej tej historii tylko tyle, ile potrzebowali.
fot. Michael Gornick/ Dzień żywych trupów
Zombie przywędrowało do Stanów Zjednoczonych za sprawą książki Magiczna wyspa Williama Seabrooka, amerykańskiego dziennikarza i awanturnika, który pod koniec lat 20. miał okazję przyglądać się wcześniej wspomnianym czarnoksięskim praktykom voodoo na Haiti. Relacje Seabrooka zaciekawiły Amerykanów do tego stopnia, że postanowili zekranizować jego książkę. W efekcie tego powstał pierwszy obraz o tematyce żywych trupów, a mianowicie Białe Zombie (1932), które opowiadało o magicznych rytuałach, przemieniających ludzi w bezduszne, służące człowiekowi maszyny. Rozpoczęła się ekspansja żywych trupów na ekrany kin. I była to rewolucja w najgorszym możliwym wydaniu. Spektakularną katastrofą okazał się zwłaszcza okryty złą sławą obraz Eda Woooda Plan dziewięć z kosmosu, który przez wielu uważany jest za najgorszy film, jaki kiedykolwiek powstał. Jego fabuła opowiada o kosmitach, którzy wskrzeszają zmarłych, aby ci pozbawili życia wszystkich ludzi chodzących po ziemi. Ale to nie jedyne wybryki kina klasy Z, które powstały na tej pierwszej fali zainteresowania tematyką żywych trupów. Voodoo Man (1944), Voodoo Island (1957), The Walking Dead (1936) - długo by wymieniać te zombie-koszmarki.
Ale jak to mówią, na każde dwadzieścia złych filmów o zombie przypada jeden dobry. I tak są co najmniej dwa obrazy z tamtego okresu, które zasługują na uwagę. Pierwszy z nich to Wędrowałam z zombie  (1943), który do dzisiaj uważany jest za kultowy przez fanów produkcji o żywych trupach. Jednak to, co się działo w tym lub w każdym innym horrorze o żywych trupach, jaki powstał do tamtej pory, jest opowieścią na dobranoc przy Pladze Żywych Trupów (1966) , która po raz pierwszy pokazała, jak krwawe jest oblicze tych przerażających stworów.
fot. George A. Romero/ Noc żywych trupów
Gdybyście jednak zapytali fanów produkcji o zombie, kto jest prawdziwym prekursorem i ojcem żywych trupów, wielu wskazałoby na Geaorge'a A. Romero – reżysera, który 1968 r. stworzył klasyk nad klasykami, czyli Noc żywych trupów. Film ten opowiada o grupce uwięzionych na farmie ludzi, którzy otoczeni przez dziesiątki zombie, stają do walki z żądnymi krwi kreaturami. Co zadecydowało o absolutnej przełomowości tego dzieła? To wcale nie efekty specjalne, wybitni aktorzy czy fabuła. Status kultowego film ten zawdzięcza niesamowitemu, wręcz klaustrofobicznemu klimatowi, a także niezwykle realistycznym watahom zombie. A propos tych ostatnich, to równie ważny dla kultowości tego filmu jest fakt, że wprowadził do kultury masowej taką postać żywych trupów, jaką dzisiaj znamy– powstających z grobu koneserów ludzkiego mięsa. Wcześniej zombie utożsamiane były z haitańskim kultem voodoo i powstawały za pomocą czarów, a często nie były nawet trupami. Wielu uważa także, że film Romera zapoczątkował nowożytną epokę horroru, charakteryzującą się tym, iż zapewnia widzowi nie tylko rozrywkę, ale komentarz społeczny czy polityczny. Przykładów takiego dotykania ważnych tematów w filmie jest co najmniej kilka. Już chociażby osadzenie w jednej z głównych ról czarnoskórego aktora, Duane'a Jonesa, mogło w latach 60. wywoływać spore kontrowersje. Przełomowe w tym filmie były również niezwykle krwawe sceny pożerania ludzi, w których wykorzystywano świńskie wnętrzności. Po seansie Nocy żywych trupów w pamięci zostaje niezwykłe zakończenie, jedno z najbardziej zaskakujących i dramatycznych w historii horroru. Romero w tej wieńczącej scenie łamie wszelkie kanony, jakie wiążą się z tym gatunkiem. Mimo że czarno-biały, film ten do dzisiaj uważany jest za jeden z najmroczniejszych i najbardziej przerażających horrorów.
fot. George A. Romero/ Noc żywych trupów
Noc żywych trupów to klasyka, która dała podwaliny pod niemal wszystkie współczesne opowieści o zombie. Na fali popularności dzieła Romero powstało wiele przeróbek czy sequeli. Najbardziej niefortunne z nich, które wręcz bezczeszczą ten kultowy tytuł, to na przykład Dom żywych trupów czy Dzieci żywych trupów – filmy, które należy omijać szerokim łukiem. Powstało jednak też wiele znaczących i zapadających w pamięć filmów. Sam Romero nakręcił jeszcze sześć zombie-horrorów (nie licząc Creepshow, w którym wątek żywych trupów jest poboczny), z czego aż pięć stanowi kontynuację Nocy Żywych Trupów. Dwa z nich zasługują na szczególną uwagę. W Świcie żywych trupów Romero przypisuje zombie symboliczne znaczenie. Osadzając tym razem akcję swojego filmu w galerii handlowej, reżyser przedstawia żywe trupy jako alegorię amerykańskiego konsumpcjonizmu – głodu, którego w żaden sposób nie można zaspokoić. Trzeba jednak powiedzieć, że nawet najlepsze nowe filmy o zombie nie zachwycają charakteryzacją tak, jak nakręcony w latach 80. Dzień żywych trupów. Największe wrażenie robie zombie o imieniu Bub, który do dzisiaj pozostaje jednym z najbardziej rozpoznawalnych żywych trupów. Zobaczcie sami:
fot. Michael Gornick/ Dzień żywych trupów
Na osobny akapit zasługują włoskie zombie-horrory, a zwłaszcza krwawe filmy Lucio Fulciego. Reżyser lubował się w niezwykle makabrycznych scenach i jego filmy, np. Siedem bram piekieł (1981) Miasto żywej śmierci (1980) czy Dom przy cmentarzu (1981) są tego najlepszym dowodem. Przewiercanie głowy, wyłupywanie oczu czy wymiotowanie jelitami to wizytówka tego reżysera. Spośród jego filmów największą uwagę zwraca Zombie - Pożeracze mięsa (1979). Obraz z detalami przedstawia sceny, w których trupy wyjadają wnętrzności swych ofiar, przez co pozycja ta przeznaczona jest wyłącznie dla osób o mocnych nerwach. Oprócz Fulciego, warto wspomnieć o hiszpańskich reżyserach, którzy również w tamtym okresie wykazywali duże zainteresowanie tematyką zombie. Interesujący film stworzył między innymi Jorge Grau, którego Żywe trupy w Manchester Morgue (1974) do dzisiaj urzekają klimatem. Warto wspomnieć również o amerykańskim klasyku z tamtego okresu, czyli Wężu i Tęczy (1988). Reżyser, Wes Craven, wraca w tym filmie do wątku Haiti – na zlecenie firmy farmaceutycznej główny bohater wyrusza na wyspę w poszukiwaniu magicznego proszku zmieniającego ludzi w zombie. Obraz jest bezpośrednim odwołaniem do teorii wcześniej wspomnianego antropologa Wade’a Davisa, który rzeczywiście jeździł po wyspie w poszukiwaniu tej substancji (tetrodotoksyny). 
fot. Sergio Salvati/ Zombie - pożeracze mięsa
Filmem, który zawojował lata 80., był z pewnością horror-komedia Dana O'Bannona, Powrót żywych trupów. Według intencji Johna Russo, autora książki, która stanowiła przyczynek do powstania książki, a jednocześnie współscenarzysty Nocy żywych trupów, miała to być bezpośrednia kontynuacja dzieła Romero z 1968 r. Nie zgodził się jednak na to sam reżyser, który tak przerobił scenariusz zaproponowany przez Russo, by stanowił on unikalną historię. I tak właśnie powstał Powrót żywych trupów - klasyk nad klasykami wśród horrorów komediowych, w którym groza przeplata się z czarnym humorem. To właśnie ta produkcja wprowadziła do popkultury zombie jedzącego ludzki mózg. Do tego żywe trupy przedstawione w filmie ptrafią mówić, w miarę logicznie myśleć i nie umierają od strzału w głowę. To właśnie tam usłyszeliśmy po raz pierwszy słynne: "BRAAAAAAAINS!". Zobaczcie sami gadającego zombie: Powoli zmierzamy do tej najbardziej współczesnej części historii zombie-filmów. W 1992 roku za gatunek ten zabrał się bowiem młody wówczas i jeszcze początkujący reżyser, Peter Jackson. W swojej Martwicy mózgu po raz kolejny postanowił przedstawić żywe trupy w krzywym zwierciadle. Pełen obrzydliwych scen, podczas których na ekranie rozlewają się hektolitry sztucznej krwi, film Jacksona jest dedykowany tylko najwytrwalszym fanom filmów o zombie.
fot. Murray Milne/ Martwica mózgu
I wreszcie wkraczamy w XXI wiek, który przyniósł nie tylko nowoczesne rozwiązania technologiczne i efekty specjalne, ale również wielkie pieniądze. W tych nowych warunkach formuła filmów o zombie zaczęła się znacznie przekształcać, niestety na niekorzyść gatunku. Resident Evil, remake Świtu żywych trupów – mimo że oglądaniu tych produkcji niezmiennie towarzyszyło napięcie, brakowało im tego klimatu, za który tak bardzo kochaliśmy uwiecznione na biało-czarnej taśmie filmy Romero. Trzeba jednak przyznać, że nowe stulecie przyniosło również kilka ciekawych propozycji. Wysyp żywych trupów to film, w którym znane motywy z horrorów mieszają się z angielskim humorem. Liczne nawiązania do klasycznych dzieł, takich jak Mechaniczna pomarańcza czy Noc żywych trupów sprawiają, że film docenią nie tylko fani gatunku. Tytuł ten trafił zresztą na listę najzabawniejszych scenariuszy wszech czasów. Ale Wysyp żywych trupów nie jest oczywiście jedynym współczesnym filmem o zombie wartym uwagi.
fot. Columbia Pictures/ Zombieland
Nowe stulecie przyniosło wiele zabaw zarówno formalnych, jak i fabularnych w obrębie tego gatunku. I tak mieliśmy już film o zakochanym zombie (Wiecznie żywy), żywe trupy w klimacie Jane Austen (Duma i uprzedzenie, i zombie), zombie esesmanów (Zombie SS 2), a także obraz o zombie, których udało się wyleczyć (Wyleczeni). Świetnie bawiliśmy się podczas Zombielandu z Jessem Eisenbergiem i Woodym Harrelsonem w rolach głównych, a umieraliśmy ze strachu i napięcia na Zombie Expressie, którego akcja rozgrywała się w klaustrofobicznej przestrzeni pociągu. Nie zapominajmy również o serialu The Walking Dead i filmie Truposze nie umierają. Gatunek zombie-horrorów ma się zatem wciąż dobrze, przynajmniej z komercyjnego punktu widzenia. Oby kiedyś przeżył swoją drugą młodość za sprawą kolejnego mistrza pokroju Romero.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj