Marcin Zwierzchowski: Skończyłaś pisać swoją pierwszą powieść – co było potem?
Katarzyna Czajka: Włożyłam ją do szuflady (a właściwie zostawiłam plik na pulpicie) i pomyślałam, że będę ją jeszcze musiała poprawić i dodać przecinki, zanim wyślę do wydawnictwa. Oczywiście nie chciało mi się tego robić od razu. Byłam zadowolona z tego, że po prostu udało mi się napisać długi tekst. Po pewnym czasie spotkałam dziewczynę pracującą dla wydawnictwa (na Festiwalu Literatury Kobiecej w Siedlcach) i wspomniałam jej, że napisałam książkę. Miesiąc później dostałam mail od wydawnictwa z zapytaniem, czy nie chcę przesłać im pliku. Tak zrobiłam. Kilka dni później dostałam propozycję wydania książki.
Czyli bycie Zwierzem Popkulturalnym pomogło ci w wydaniu książki jako Katarzyna Czajka?
Na pewno pomogło zainteresować wydawnictwo. Wydaje mi się, że jedną z największych przeszkód, jaką napotykają debiutanci, to przekonanie wydawnictwa, by wybrało właśnie naszą książkę. W moim przypadku wydawca wiedział, kim jestem, a także, że mam czytelników i fanów. Ale przyznam szczerze, mam wrażenie, że nie zadziałał tu aż tak prosty mechanizm. Książka nie jest przedłużeniem bloga, jest powieścią. Myślę, że żaden blog by nie pomógł, gdyby tekst nie spełniał pewnych standardów.
Cofnijmy się nieco w czasie: skąd impuls, by pisać powieść? Skąd czas? Wcześniej były jakieś próby prozatorskie?
O tym, że chcę napisać jakąś książkę, wiedziałam chyba od zawsze. W mojej rodzinie wszyscy piszą, babcia jest pisarką, rodzice i dziadkowe piszą prace naukowe, leksykony, podręczniki. Kiedy byłam młodsza, wydawało mi się, że to naturalny sposób zarabiania na życie – pisanie książek. Próby napisania powieści nigdy wcześniej nie podjęłam, poza jakimś pierwszym rozdziałem czy pomysłem, który nie wychodził poza jedną kartkę. Ale jeśli chodzi o krótsze teksty, to jeszcze jako nastolatka wydałam dwie książeczki dla dzieci, cieniutkie bajeczki, o których ciągle zapominam.
Impulsem do napisania tej powieści była... prokrastynacja przy pisaniu doktoratu. Miałam wiadomości, miałam materiały i historia sama zaczęła się pisać. Głównie wieczorami, czasem w dniu wolnym od pracy, czasem w bibliotece, czekając, aż dostanę kolejny tom potrzebny do pracy naukowej.
Jesteś bardzo aktywną blogerką, więc wyobrażam sobie, że dodatkowego czasu na pisanie powieści specjalnie nie miałaś. Ile zajęło ci spisanie całości? Jak wyglądał ten proces? Miałaś szczegółowy plan akcji, czy płynęłaś z fabułą?
Nawyk codziennego pisania bardzo mi pomógł. Zdecydowanie łatwiej znaleźć czas na pisanie, kiedy i tak siedzi się przed komputerem. Oczywiście czasem zdarzały mi się przestoje, ale pisząc dość regularnie, udało mi się skończyć w pół roku książkę. Choć szczerze, nadal nie wiem, jak to zrobiłam. Co do planu, moim były wydarzenia historyczne, które chciałam uwzględnić w powieści. Wiedziałam dokładnie, kiedy bohaterów czekają problemy z podatkami, kiedy będą musieli wprowadzić aparaturę do odtwarzania dźwięku. To był mój szkielet.
To może o technice. Pierwsza powieść, doświadczenia z pisaniem prozy raczej niewiele. Fakt, że opierałaś się mocno na autentycznych wydarzeniach, miejscach i postaciach, chyba jednak sprawę nieco ułatwiał? A może taki szkielet to przeszkoda, bo wiąże i wymaga pracy?
Oczywiście, że było łatwiej, ale raczej dlatego, że po prostu sama sporo wiedziałam, a na dodatek miałam w domu całą potrzebną literaturę. Nie pisałam książki naukowej, ale jak potrzebowałam cytatu z prasy z epoki czy dokładnego opisu fabuły filmu, to nie miałam problemu. Poza tym dobrze czuję się w tematyce dwudziestolecia, wiem, co jest możliwe, a co nie, jakie wydarzenia polityczne wpłynęły na życie bohaterów. Ale przystępując do pisania książki, nie myślałam nad tym, czy mi to pomoże, czy przeszkodzi. Raczej miałam poczucie, że rzeczy, o których czytam, idealnie nadawałyby się do książki. Brak doświadczenia czułam bardziej przy kwestiach technicznych, takich jak np. dość śmieszny u osoby piszącej brak wiedzy, ile właściwie już tej książki się napisało.
Czyli pisanie bloga pomogło podwójnie: w samym pisaniu, bo nauczyło systematyczności, a potem jeszcze w publikacji. A cofnijmy się jeszcze do momentu sprzedaży książki - mówiłaś, że miałaś w planach wrócenie do tekstu i poprawienie go, ale nadarzyła się okazja i zainteresowany wydawca. Rozumiem, że sprzedaż książki była tak naprawdę drugim początkiem prac nad nią? Jak oceniasz proces redakcji? Wielu "adeptów pióra" sądzi, że wydawca może tylko niepotrzebnie wtrącać się w treść, zmieniać tytuł, dać okładkę, której się nie chce – jak było u ciebie?
Uważam, że nawet jeśli ma się dysfunkcje, tak jak ja, człowiek powinien przesłać do redakcji książkę z przecinkami po poprawkach, tekst, który spełnia pewne standardy. W moim przypadku było jednak inaczej, wydawnictwo poprosiło o tekst "na już". Przesłałam, co miałam. I rzeczywiście tamten rękopis od ostatecznej wersji się różni. Ale powinien się różnić – praca autora i redaktora może tylko książce pomóc. Myślę, że tu ważne jest partnerstwo i przekonanie, że redaktor działa na naszą korzyść. Sporo wykreśliłam, bo redaktorka mi kazała, ale czasem pisałam „to chcę zostawić” i okazywało się to dość proste. Z kolei przy okładce byłam bardzo zdecydowana, że nie zgodzę się na nic, co mi nie pasuje; dobrze zrobiłam, bo uważam, że książka ma doskonałą okładkę. Tytuł też uległ zmianie i też jestem z tego zadowolona. Ogólnie współpraca z wydawnictwem bardzo pomogła książce. Trzeba jednak przyznać, że nie zgadzałam się od razu na wszystko. Ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, że wcale nie jest tak, że autor zawsze wie, co jest dla jego książki najlepsze.
Premiera twojej książki już za nami, więc masz już pewne doświadczenia z mediami, PR-em, marketingiem – jako autorka po prostu odsunęłaś się i czekałaś na wydawcę, czy sama też pracowałaś nad rozgłosem dla swojej powieści?
Jako blogerka pewien rozgłos swojej powieści zagwarantowałam sama, trochę za pośrednictwem moich czytelników. Jednak w bezpośrednią akcję promocyjną się nie angażowałam, to zostawiam wydawnictwu. Choć jeśli pojawi się możliwość promowania książki bez oglądania się na wydawnictwo, chętnie to zrobię. Przy czym uważam, że wydawnictwo sprawiło się dobrze – w dniu premiery pojawiłam się w telewizji, mam zagwarantowane spotkanie na Targach Książki. To sporo jak na debiutantkę.
A jak debiutantka reaguje na fakt, że książka jest już w sprzedaży? Wyglądasz recenzji? Kilka już się pojawiło, także oceny na serwisach dla książkolubów.
Oczywiście, jestem ciekawa odzewu, choć recenzje filtruję – bardziej biorę do siebie te, które wyszły spod pióra ludzi, którzy sporo i od dawna piszą, niż te, które pojawiają się bez kontekstu. Nie uważam, by było coś złego w czytaniu recenzji, zwłaszcza przy pierwszej książce, gdzie uwagi mogą pomóc w przyszłości. Jednocześnie już wiem, że udało mi się osiągnąć jeden zamierzony cel: chciałam napisać książkę, którą czyta się szybko i miło. Taką idealną do komunikacji miejskiej. I z tego co słyszę, to się udało.
Pomóc w przyszłości? Czyli kolejne książki w planach, jakiś konkretnych? Jak zadziała na ciebie debiut: dał spełnienie, które wystarczy ci na jakiś czas, czy zmobilizował do prac nad drugą powieścią?
Entuzjazm związany z debiutem raczej nie ma wiele wspólnego z chęcią napisania więcej. Jestem zdania, że każdy jest w stanie napisać jedną książkę. Dopiero przy drugiej czy kolejnych zaczynają się schody, ale też prawdziwa praca pisarza. Pomysł na kolejną książkę mam, zaczęłam nad nią myśleć właściwie tuż po podpisaniu umowy z wydawnictwem. Wtedy zrozumiałam, że mogę pozwolić sobie na myślenie o książce już nie w kategorii marzeń, ale konkretnego projektu. Co do spełnienia, to zdecydowanie nie jest tak, że po zobaczeniu swojej książki w księgarni opuszczają człowieka ambicje czy chęć dowiedzenia swojej wartości. Wręcz przeciwnie – mam wrażenie, że jestem daleka od usatysfakcjonowania.