Ale dziś o 22 Jump Street, rewelacyjnym sequelu filmu z 2012 roku, który był z kolei nową wersją kultowego serialu telewizyjnego. Pamiętam, że dwa lata temu świetnie się bawiłem i aż byłem zaskoczony poziomem oraz humorem kinowego 21 Jump Street, ale jak miałbym dziś coś więcej opowiedzieć o tamtym filmie, to chyba byłby kłopot. Niewiele mi zostało. Tymczasem jestem absolutnie pewien, że z sequela zostanie mi w pamięci sporo żartów, konkretnych scen i absurdalnych skojarzeń. Czemu? Myślę, że najważniejsze odpowiedzi są dwie: Phil Lord i Christopher Miller. To właśnie ten duet odpowiada za reżyserię komedii o policjantach podszywających się pod studentów. I to przecież ten sam duet, który dał nam wciąż jeszcze (na dziś dzień) największy kasowy przebój tego roku: film LEGO: Przygoda. Tak, tak – to ci sami panowie. I tu jest równie zabawnie, choć tym razem zdecydowanie nie dla dzieci.
Największą wartością (i zabawą) tego filmu, jak dla mnie, jest nieustanne bezczelne balansowanie na krawędzi autoparodii – to główny (obok bromansu) temat prześmiesznych dialogów, które idealnie zgrywają się z żartami sytuacyjnymi i sporą porcją szybkiej sensacyjnej akcji. Cały czas ma się wrażenie, że gdyby Hill i Tatum powiedzieli dwa zdania więcej, to musieliby przyznać, że zdają sobie sprawę, iż grają fikcyjne postacie w filmie. Ale zatrzymują się w idealnym momencie i jest po prostu zabawnie.
O co w tym filmie chodzi? Oczywiście o to samo co w poprzednim – para niespecjalnie udanych policjantów musi udawać młodzież, by zdemaskować narkotykową szajkę. Hill i Tatum wracają w świetnej formie, a grający ich szefa Ice Cube nie tylko wraca, ale dostaje też znacznie większą rolę. Całość uzupełnia idealnie dobrana garstka młodziaków i Peter Stormare – no, może on jeden pozostaje trochę niewykorzystany, zwłaszcza znając jego komediowy potencjał chociażby z Armageddonu czy {{f|Bad Boys II}}.
22 Jump Street to cudna zabawa konwencją od pierwszej do ostatniej minuty. Dosłownie. Zaczynamy wszak od klasycznie telewizyjnego streszczenia poprzednich wydarzeń (takiego błyskawicznego skrótu pierwszego filmu). Nie jest to do niczego potrzebne, ale w końcu chodzi o serialowe korzenie. A koniec... Powiem tylko tyle, że podczas napisów końcowych roześmiejecie się więcej razy niż przez pół godziny filmu. A podczas tego filmu naprawdę śmiać się można co chwilę.
Jedyny problem, jaki widzę, ale przecież nie nasz, tylko hollywoodzkich producentów, to pytanie: co dalej? Bo jeśli ten film okaże się hitem, na co szanse są wielkie, to trzeba kręcić dalej. A po takiej końcówce łatwo nie będzie...