Aftersun to jeden z tych filmów, o których wypada powiedzieć czy napisać jak najmniej - żadne słowo nie jest w stanie odpowiednio oddać tego, co czeka na nas w trakcie seansu. Reżyserka Charlotte Wells w swoim pełnometrażowym debiucie w niezwykle oryginalny sposób próbuje uchwycić nieuchwytne: wspomnienie o ostatniej wspólnej podróży ojca i córki. Ta opowieść jest aż do bólu osobista, porusza swoją autentycznością i urzeka poprzez unikalny portret rodzicielstwa, który może nam wyryć się w pamięci na długo. Jestem niemal przekonany, że zastosowane przez autorkę, niezwykle odważne zabiegi narracyjne sprawią, iż produkcja ta stanie się ziemią obiecaną dla wielu filmoznawców, którzy uzbrojeni w książki Gillesa Deleuze'a zachłysną się ekranowym rozbijaniem struktury obraz-czas. Problem polega na tym, że Aftersun jest też filmem, w którym nie dzieje się prawie nic. Największy ładunek emocjonalny posiadają więc nie konkretne sceny, a ich osadzenie w szerszym kontekście; innymi słowy: najważniejsze dla odbioru tej historii jest to, czego w niej bezpośrednio nie pokazano, lecz jedynie zasugerowano. Powyższy fakt jawi się jak miecz obosieczny - dzieło Wells dla jednych okaże się ożywcze i zaskakujące, dla innych śmiertelnie wręcz nudne. W ostatecznym rozrachunku cieszy, że we współczesnym kinie wciąż jest miejsce na udane eksperymenty, w dodatku przeprowadzane przez tych, którzy swój romans z X Muzą dopiero rozpoczynają. 
fot. M2/materiały prasowe
Próba opisu fabuły Aftersun jest zadaniem iście karkołomnym. Film dokumentuje kilkudniowe wczasy Caluma (magnetyczny Paul Mescal) i jego młodej córki, Sophie (fenomenalna Frankie Corio), w Turcji. Wycieczka ta rozpisana jest pod dyktando powielanych bez końca schematów urlopowych: kąpiele w morzu czy basenie, wspólna kolacja, karaoke, autobusowy wypad w celu podziwiania krajobrazu, koncert, rozmowy hotelowe. Dziewczyna wchodzi w interakcje z obecnymi w kurorcie rówieśnikami, powoli odkrywając również własną cielesność i przeżywając pierwszy pocałunek, jej ojciec z kolei zdaje się skrywać jakąś przerażającą tajemnicę - w jednej ze scen widzimy go płaczącego na łóżku. Istotne jest to, że niemalże senna atmosfera przerywana jest powracającą, transową sekwencją, ukazującą taniec dorosłej już Sophie (Celia Rowlson-Hall) w świetle stroboskopów; z czasem na ekranie pojawi się więcej ujęć z przyszłości, które trafiają do widza jak swoiste zagięcia w czasoprzestrzeni. Nie mają kontekstu ani uzasadnienia, nie wiemy, czy powinniśmy je odbierać jako wspomnienie, wyobrażenie czy inny fantazmat. Obrazy te wywołują w nas niepokój, wydają się odrealnione, całkowicie nie pasują do przedstawionego świata. Jakie jest ich prawdziwe źródło? I dlaczego nieustannie czujemy, że wieszczą jakiś tajemniczy koniec, jakby same w sobie zamykały wrota do rzeczywistości, która na naszych oczach bezpowrotnie przemija?  Najbezpieczniej będzie przyjąć, że Aftersun na poziomie alegorycznym to po prostu kilka istotnych stron z mocno już zakurzonego pamiętnika, po który autorka sięga po latach, aby dokonać rozliczenia z własną przeszłością i chorobą, utrudniającą bądź uniemożliwiającą budowanie zdrowych relacji z najbliższymi. Takie podejście byłoby jednak krzywdzące dla Wells, której artystyczna odwaga i wrażliwość zasługują na najwyższe słowa uznania. Od dawna nikt tak czule nie kreślił w kinie rodzicielskiej więzi z dzieckiem, rozbierając jednocześnie na czynniki pierwsze pozornie banalne sytuacje, które ją konstytuują i napędzają. Reżyserka nieustannie mówi językiem emocji i subiektywnych odczuć - robi to tak bezkompromisowo, jak to tylko możliwe. Rzecz w tym, że nieuchronną konsekwencją takiego podejścia jest szczątkowa warstwa fabularna i sięganie po sugestywne, aczkolwiek nazbyt dosłowne obrazy i tropy z dzieciństwa, które mają docelowo podkreślić kryzys w relacji głównych bohaterów. Błahe sytuacje urastają w tej opowieści do monstrualnych rozmiarów; to zasadne, jeśli spojrzymy na historię z perspektywy dziecka - niekoniecznie sprawdza się jednak w odniesieniu do dorosłego, nie mówiąc o samym widzu. Ten ostatni chciałby przecież wiedzieć więcej o tym, z czym zmaga się starsza Sophie bądź w jaki faktycznie sposób ojcowska spuścizna odcisnęła piętno na jej życiu. Niedopowiedzenia i impresje na tym polu nie wystarczą; reżyserka nie może tkwić w rozkroku pomiędzy próbą wykrzyczenia swoich emocji a ich kamuflowaniem poprzez ukazywanie prozy zwyczajnego życia.  Wells koniec końców wychodzi jednak z tej walki o zbudowanie pomostu między przeszłością a teraźniejszością zwycięsko - dzieje się tak dzięki genialnemu wytłumaczeniu, czym naprawdę są wspomniane wcześniej, tajemnicze sekwencje z tańczącą Sophie. Powinniśmy na nie spojrzeć jak na powidoki, jakby X Muza przychodziła reżyserce z odsieczą, umożliwiając to, czego nie da już sama rzeczywistość: przekraczające jakiekolwiek ograniczenia czasowe ukojenie. Choć wspomnienie w naszym umyśle zaczyna się zacierać, prosta i zarazem większa niż życie miłość do rodzica jest w stanie zatrzymać wskazówki zegara i w jednej, ulotnej chwili dotknąć wieczności. Nieśmiertelność emocji potwierdzą jeszcze zresztą wykorzystane w tym filmie utwory z Macareną i cudownie wplecionym w ekranowe wydarzenia Under Pressure na czele. W tekście drugiego z nich może kryć się prawda o tej historii: "Presja mnie uciska (...) Rozbija rodzinę (...) Wykruszam się, mój umysł jest rozrzucony po podłodze (...) Ciągle nachodzi mnie miłość (...) I miłość zmienia sposób, w jaki się postrzegamy". Byłoby jeszcze lepiej, gdyby część z tych prawd z pełną mocą wybrzmiała na ekranie. W żaden sposób nie zmienia to faktu, że Aftersun - nie tylko dla jego twórczyni - może stać się jedyną w swoim rodzaju okazją na ucieczkę od niepamięci. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj