Finał wątku o LMD zapowiadał się obiecująco, ale chyba mało kto spodziewał się jednego z najlepszych odcinków całego serialu do tej pory – przepełnionego akcją i co najważniejsze, wzbudzającego wielkie emocje.
W poprzednim odcinku Fitz oraz Simmons odkryli, że ich przyjaciele zostali podmienieni na androidy. Już sam ten fakt wystarczy, aby spanikować. Tym razem te roboty nie musiałyby być wcale jak LMD-May, czyli świadome swojej genezy, ale odkrytej przez przypadek. Gra w pozory się skończyła – podmienieni Coulson oraz reszta agentów zdecydowanie i niestety po trupach brnie do celu, a jest nim zlikwidowanie każdego, kto przypadkiem odkryje ich prawdziwą tożsamość.
Jak mawiał Alfred Hitchcock: „Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć”
. Twórcy finałowego odcinka
Self Control zdecydowanie zastosowali się do słów mistrza thrilleru. Już na samym początku Fitz i Simmons próbują w miarę spokojnie zastanowić się, co robić, aby androidowi agenci nie zorientowali się, że zostali zdemaskowani. Już tylko ta sytuacja wygenerowała napięcie na ogromnym poziomie, ale chyba mało kto spodziewał się, że ktoś z nich także okaże się LMD. Grający Fitza i Simmons, Iain De Caestecker oraz Elizabeth Henstridge, wspięli się na wyżyny swoich możliwości. Elizabeth Henstridge już nieraz udowadniała, że jest świetną aktorką (choćby jej solowy odcinek na planecie Maveth), a w scenie rozszyfrowania, kto jest robotem, a kto nie, ponownie pokazała swój kunszt aktorski. W tym momencie zdecydowano się na jeszcze jeden zaskakujący zabieg –
Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D. nie stronili nigdy jakoś szczególnie od przemocy, ale serial nigdy nią też nie epatował. W tym odcinku jednak nagle widzimy, jak Jemma Simmons brutalnie i bez najmniejszego oporu dźga raz za razem LMD-Fitza. Nawet mając świadomość, że nie oglądamy prawdziwego morderstwa, scena lekko poraża – w końcu (sztucznej) krwi nie brakuje.
Android-May od początku była ciekawą postacią. Świadoma swojego pochodzenia stawała się pretekstem do rozważań nad istotą życia. Nie pokuszono się w tym odcinku o wielkie filozoficzne rozważania nad kwestią, czy robot może posiadać duszę, ale wystarczyła choćby scena ze śniegiem za oknem i fałszywym Coulsonem, który jawnie namawia ją do ataku na siedzibę T.A.R.C.Z.Y. Niespodziewanie to LMD-May staje się jednakże sojuszniczką „żywych” agentów. Trzeba pamiętać, że może to i robot, ale jej zachowania są odzwierciedleniem prawdziwej May, która zawsze twardo stąpała po ziemi, trzymając się swoich zasad. Bardzo dobre i zgrabne zakończenie tego wątku, aczkolwiek szkoda, że takie smutne. Przy okazji naprawdę wielką frajdą było zobaczenie Coulsona w trochę innej, zdecydowane bardziej bezwzględnej odsłonie. To niby wciąż ten sam dobrotliwy uśmiech Clarka Gregga, ale jakże inny!
Właściwie żaden aktor nie zawiódł – cała obsada ewidentnie czuła, że gra w fantastycznym odcinku. Oprócz Elizabeth Henstridge świetnie spisała się także grająca Daisy Chloe Bennet. Scena jej walki z Macem wygląda znakomicie, ale zdecydowanie najbardziej za serce chwyta moment, kiedy próbuje przekonać Simmons, że nie jest androidem. Obie aktorki zresztą w tej scenie znów się popisały. Lekko może zgrzyta krótka przemowa Daisy o podjęciu walki i o sensie jej podejmowania w ogóle, ale to nic, czego nie można wybaczyć.
Aida w końcu pokazuje swoje absolutnie mroczne oblicze – nie pierwszy to raz, kiedy dzieło sprzeciwia się twórcy. Naprawdę jednak szkoda mi Radcliffe’a ze względu na grającego go Johna Hannaha będącego po prostu jednym z wielu atutów serialu. Oczywiście śmierć jego bohatera nie oznacza wcale, że już go więcej nie zobaczymy. Jest przecież jeszcze Framework, czyli wirtualny świat, po którym prawdopodobnie biega sobie teraz ten genialny naukowiec, pomstując na Aidę. Szczerze nie mogę się doczekać powrotu tej postaci. Zakładając, że pamięta, co zrobiła mu Aida, z pewnością tak łatwo nie odpuści – nawet jeżeli jego ciało już nie żyje. Pytanie tylko, czy taka osobowość zmarłej osoby w Framework jest jeszcze duszą czy tylko jej cyfrową kopią. W każdym razie istnieje jeszcze spora szansa, że zobaczymy ponownie Agnes Kitsworth, czyli pierwowzór Aidy.
Dawno w
Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D. nie było epizodu tak grającego na emocjach widza. Uczynienie z kilkorga głównych bohaterów androidów sprawiło, że nie tylko Simmons dostawała paranoi, czy za rogiem nie czai się kolejny fałszywy agent, który za miłym uśmiechem kryje mordercze zamiary. Zresztą oglądanie, jak Daisy próbuje „zabić” LMD o twarzach swoich przyjaciół, także wyzwala spore emocje. Świetne aktorstwo, efekty specjalne (klony Daisy), muzyka idealnie dopasowana do obrazu, montaż, sceny walki – to wszystko składa się na fantastyczny odcinek, będący zarazem wstępem do następnej, kwietniowej części sezonu. Tym razem możemy spodziewać się czegoś na kształt
Incepcji – niematerialnego świata, gdzie można zrobić dosłownie wszystko, jednak z tą różnicą, że w filmie Nolana bohater w mniejszym lub większym stopniu mógł kontrolować świat dookoła siebie. Framework jest jednak czymś narzuconym odgórnie, tak więc Coulson uczy w szkole, Mack jest zwyczajnym obywatelem, a Fitz… w każdym razie kimś bardzo bogatym. No i w tym świecie Jemma Simmons nie żyje… Pytanie więc, kim jest dama towarzysząca Fitzowi w samochodzie. Nad tym wszystkim góruje budynek z logo Hydry, a gdzieś niedaleko Daisy odkrywa, że w wirtualnej rzeczywistości jej chłopakiem jest Grant Ward (naprawdę, tego faceta ciężko zabić!).
Nie pamiętam, kiedy ostatnio odcinek
Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D. mnie tak bardzo wciągnął i po seansie pozostawił z poczuciem wielkiej satysfakcji. Teraz nie zostaje nic innego, jak oczekiwanie na przygody agentów w ich Nowym Wspaniałym Świecie…
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h