To był finał marzeń – używając żargonu sportowego. Zakończenie czwartego sezonu miało wszystko, co cechuje najlepsze seriale – humor, dramaturgię, akcję, zaskakujące twisty i emocjonujące zakończenie. Co więcej, pozostawił on ogromny niedosyt – chciałoby się jeszcze więcej, ale niestety musimy teraz cierpliwie poczekać kilka miesięcy…
Finałowy epizod
World's End był swoistą klamrą czwartego sezonu
Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D.. Bo też cała historia zaczęła się od wyjętej spod prawa Daisy, społecznego strachu przed Inhumans oraz pojawienia się Ghost Ridera w wersji Robbiego Reyesa, którego powrót na koniec serialu był zdecydowanie wartością dodaną. No i na początku pojawił się również Darkhold, który przecież był tym czynnikiem napędzającym wszystkie wydarzenia. Mówiąc wprost – w wielu aspektach dostaliśmy zamkniętą historię, choć momentami trzeba przyznać – nie wszystko na to wskazywało.
Czytaj także: Nowe sezony seriali. Które tytuły powrócą?
Ostatni odcinek był przede wszystkim zmierzeniem się z AIDĄ i jej „ludzką” wersją, która przy tworzeniu wchłonęła w siebie różne moce przypisane do Inhumans. Przeciwnik więc trudny do pokonania zwłaszcza biorąc pod uwagę, że ona sama z wieloma rzeczami nie potrafiła sobie poradzić, zwłaszcza z emocjami. Tu już nawet nie pasuje popularne stwierdzenie, że kobieta zmienną jest i nigdy nie wiadomo, co jej odbije. Kobieta z emocjami na poziomie kilkuletniego dziecka zwyczajnie musiała być nieprzewidywalna, co tylko urozmaicało finałowy odcinek. Przecież moment, kiedy pojawia się w samolocie TARCZY i zabija Jemmę był jednym z najbardziej zaskakujących momentów tego odcinka, a przecież to nie było wszystko. Podobnych momentów okraszonych twistami było jak na jeden odcinek naprawdę sporo. Przede wszystkim warto tu wspomnieć akcję w czasie spotkania w sprawie zlikwidowania TARCZY, na którym nagle pojawia się Daisy, strzelając w głowę Talbota. Tego nikt nie oczekiwał, choć od razu naturalnie przyszła do głowy myśl, że to przecież musiał być robot. Podobne zaskoczenie mogliśmy mieć w finałowej scenie z AIDĄ, Jemmą oraz Coulsonem. Chyba nikt nie spodziewał się, że Ghost Rider mógł w ogóle swobodnie przemieszczać się z ciała do ciała, a to przecież pomogło ostatecznie pokonać AIDĘ, bo jak się okazało, oboje są demonicznymi tworami z tamtego świata, przez co GR był w stanie zranić, a nawet zabić AIDĘ.
Na brak emocji nie mogliśmy również narzekać w warstwie dialogowej. Rozmowy May i Coulsona, które stanowiły kontynuację tych z poprzedniego odcinka, były zarówno zabawne, jak i poruszające. Chemia, jaka się między nimi wytworzyła po tylu sezonach oglądania ich przygód, wreszcie zaczęła przekonywać nawet najbardziej sceptycznie nastawionego widza. Powiem więcej – droga, jaką May przeszła w tym sezonie, rozwinęła ją w stronę, jakiej sami wcześniej nie znaliśmy. Zresztą jest chyba ona ostatnią osobą, która pod względem rozwoju postaci najdłużej stała w miejscu. W końcu to naprawili. Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz w jej przypadku – w finale May praktycznie nie walczyła, co jak na jej postać jest dość ciekawym zabiegiem.
Jeśli chodzi jeszcze o rozwój postaci, to o Fitzu i Jemmie chyba powiedziano w tej kwestii już wszystko. To jak mocno rozwinięto te postacie, jak pokazano tkwiący w nich ogromny potencjał, zasługuje na uznanie. Twórcy serialu udowodnili w ten sposób, że choć początkowo tak to nie wyglądało, to od zawsze mieli pomysł na całą historię i rozwój jej postaci. Przede wszystkim zachwyca Fitz grany przez Iaina De Caesteckera. Kto kilka sezonów wcześniej pomyślałby, że będziemy się zachwycać odgrywaną przez niego postacią, która przecież zaczynała jako nerd z krwi i kości? Dziś to jedna z najbardziej frapujących postaci w tym serialu – pełna sprzeczności i nieoczekiwanych zachowań, które ujawnił Framework. Podobnie jest z Jemmą, choć rozwój jej postaci zaczął się jeszcze w poprzednim sezonie, kiedy trafiła na obcą planetę. Kiedyś delikatna introwertyczka, która dziś bez zastanowienia jest w stanie pociągnąć za spust karabinu, by zabić.
Sam Coulson przeszedł również drogę z nieba do piekła i z powrotem. Jego odcięcie od najwyższych struktur TARCZY dało widzowi poczucie, że z niego już nic nie będzie. Było to, jak się okazało, błędne założenie. Phil również zanotował spory progres, w czym Framework zdecydowanie pomogło. A już zaskakujące było to, że to ostatecznie on (z pomocą Ghost Ridera) pokonał AIDĘ.
Czy w tym wszystkim jest więc jakakolwiek rysa na szkle? Właściwie nie. Nawet dramatyczne sceny we Framework, gdzie Yoyo próbowała wyciągnąć Macka, były naprawdę dobre. Dodawały całemu serialowi smaczku i też przecież świetnie łączyły się z końcem całej historii. Bo przecież skasowanie Framework było równoważne ze śmiercią jej stwórcy. Na marginesie trzeba wspomnieć o świetnej scenie końcowej w tym wirtualnym świecie z doktorem Radcliffe'em w roli głównej. Plaża, zachód słońca, butelka najlepszej whisky i nagłe „puf” poparte przeciągłą ciszą. W pewnym sensie było to piękne i znaczące pożegnanie z postacią, której charakter był tak nieoczywisty i często zaskakujący. Wyjątkowo szkoda, że nie udało mu się wykorzystać tej furtki, z jakiej skorzystała AIDA i odbudować swojego ciała, bo co tu dużo mówić – Radcliffe miał spory wkład w rozwój fabuły serialu.
Na koniec należy zostawić dwie rzeczy – samego Ghost Ridera i interesujący cliffhanger. Robbie Reyes, tak jak przewidywano, wniósł wiele w pokonanie AIDY. Trzeba przyznać, że zwłaszcza Ghost Rider był ozdobą wielu scen, które były naprawdę dobrze zrealizowane. A finałowa walka, w czasie której walczy z AIDĄ, co chwilę teleportując się w inne miejsce, była jedną z najlepszych scen w tym serialu. I choć trzeba było się z nim pożegnać, to twórcy zostawili zdecydowanie otwartą furtkę dla jego powrotu i wierzę, że z niej skorzystają w piątym sezonie. A ten… zapowiada się jak na razie interesująco. Ostatnia scena z Coulsonem, który budzi się na statku kosmicznym, wygląda przez okno, widząc odłamki asteroid i idzie kontynuować rozpoczętą przez siebie pracę, pozostawia naprawdę ogromnie pole do domysłów, o czym będzie kolejny sezon. Przewidzieć będzie to naprawdę trudno, pomni doświadczeń z tego sezonu, kiedy wydawało się, że wszystko jest takie oczywiste, a to okazało się niczym innym jak Frameworkiem utworzonym przez twórców.
Podsumowując, należy powiedzieć jedno – całość sezonu złożyła się na coś, co przeszło najśmielsze oczekiwania widzów. Podzielenie sezonu na trzy minihistorie było fantastycznym zabiegiem pokazującym, że nawet tak długie, 22-odcinkowe sezony można rozpisać tak, by wciągały bez reszty. I to się udało. Jak w każdym serialu tak jednak i tutaj zdarzały się słabsze momenty, ale ostatnie odcinki to była już tylko fala wznosząca i jeśli wcześniej mówiło się, że najlepszym sezonem był ten z numerem dwa, to dziś chyba należy mocno tą ocenę zweryfikować. I dobrze, bo to pokazuje, że jeśli ma się tylko głowę na miejscu i konsekwentnie realizuje przemyślane założenia, to można stworzyć naprawdę coś z niczego. A tu, w finale jak i w całym sezonie, dostaliśmy po prostu coś wielkiego. Stąd aż żal, że to był właśnie koniec.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h