Jeśli ktoś liczył, że twórcy serialu Agenci T.A.R.C.Z.Y. zaczną ich w końcu rozpieszczać fabularnie, to po ostatnim odcinku ponownie musiał się rozczarować. A im bliżej finału serialu, tym mniejszą można mieć nadzieję na jakiekolwiek fajerwerki.
Odcinek After, Before serialuAgenci T.A.R.C.Z.Y. nie daje nam nic nowego ani tym bardziej wciągającego w kwestii fabuły. Zabawa w skoki w czasie trwa w najlepsze. I to tak dobrze, że w pewnym momencie Zephyr dojdzie do momentu, w którym po prostu zniknie wraz z załogą. To efekt wadliwego działania urządzenia do przenoszenia się w czasie za Chronicomami. Wyłączyć mogłaby je tylko Yo-Yo oczywiście w sytuacji, gdyby mogła korzystać ze swoich mocy. A że to początek lat 80-tych i tworzenia się Zaświatów, czyli miejsca, gdzie nieludzie mogą opanowywać spokojnie swoje nadzwyczajne moce, nasi bohaterowie – a właściwie bohaterki, będą właśnie tam szukać pomocy.
Jak wspomniałem we wstępie – nikt ze scenarzystów serialu nie sili się na oryginalność. Chyba że w ich rozumieniu jest to niejako powrót do postaci, z którą mieliśmy dawno do czynienia. Chodzi oczywiście o matkę Daisy - Jiaying, która w tamtym okresie (latach 80-tych) była idealistką próbującą stworzyć azyl dla wszystkich tych, którzy posiadają moce. Oczywiście z łyżką dziegciu w postaci tego, że kto raz trafi w Zaświaty, ten już tego miejsca nie może opuścić. Wraz z Yo-Yo udaje się tam May, która poza rolą bodyguarda będzie w pewnym momencie pełnić funkcję psychologa leczącego pacjentkę przemocą. Tak – to nie żart, a cała scena wyszła karykaturalnie, by nie powiedzieć – żenująco. No i była do bólu przewidywalna. Podobnie jak to, że nieznana do tej pory siostra Daisy, Kora, zwróci się przeciwko matce i całemu Zaświatu po pojawieniu się tam Nathaniela Malicka, który miał sporo czasu na to, aby dojść do tego, jak używać mocy Quake, nie wyrządzając sobie przy tym krzywdy. Co więcej – można odnieść wrażenie, że aktualnie ma je lepiej opanowane niż dysponująca nimi od długiego czasu Daisy. Ale to taki detal. Wiele psujący – dodam.
Na Zephyrze nie dzieje się lepiej. Brak zaskoczeń, brak ciekawych twistów, dialogi też nie porywają. Brakuje emocji i charyzmy bohaterom. Dodam bohaterom, których już dawno temu polubiliśmy i na których przecież zawsze mogliśmy liczyć. Stąd w teorii wszystko toczy się przewidywalne, a Yo-Yo w ostatnim niemal momencie wyłącza urządzenie, ratując wszystkim tyłki. Ot finito. Wszyscy się rozchodzą do swoich zajęć, bądź udają się na regeneracyjną (bądź nie) drzemkę. O dziwo, twórcy próbowali dodać swoistej symboliki jednej ze scen, w której Coulson decyduje sam siebie na parę godzin wyłączyć. Ot, by pokazać, że to ten sam stary Coulson, który nie pozwala decydować za siebie, jest panem swojego losu i to on rządzi swoim ja. Problem w tym, że widzieliśmy to w jego wydaniu wielokrotnie, włącznie z niedawnym wysadzeniem się w powietrze, że to już mogło naprawdę spowszednieć, a co gorsza – odarło jednego z najbardziej wyrazistych bohaterów ze wszelkich cech, za które kiedyś go uwielbialiśmy. Stąd nie patrzymy już na niego jak na Coulsona przez duże „C”, tylko jak na coulsona, coulsoniontko, byt, który stracił w oczach widzów, twórców, scenarzystów.
Takim spłyceniem dostało się większości bohaterów, ale to nie może w pewnym sensie zaskakiwać. W końcu mamy finałowy, ostatni, najostateczniejszy sezon, z którego od początku twórcy nie chcą wyciągnąć raz jeszcze wszystkiego co najlepsze, tylko brną powoli, do końca, nie bacząc na środki. I nawet kolejne cliffhangery na koniec każdego odcinka przestają dawać nadzieję na to, że ten serial doczeka się godnego zakończenia. A szkoda, bo jakby go nie oceniać, nawet rozkładając na sezony pierwsze, był takim trochę pionierem telewizyjnego uniwersum superbohaterskiego do momentu, aż mędrcy z Marvela całkowicie go sobie nie odpuścili. Poza tym dawał kawał porządnej rozrywki, by momentami ocierać się o bardzo dobrą fabułę i historię (jak w czwartym sezonie). No, ale prawdziwych mężczyzn poznaje się przecież nie po tym, jak zaczynają (a zaczęli przecież fatalnie!), a jak kończą. I obawiam się, że po finale będziemy mieli swoiste deja vu.