Cofnijmy się do samego początku. Agenci T.A.R.C.Z.Y. to pierwszy serial, który był, a przynajmniej miał być bardzo mocno powiązany z kinowym uniwersum Marvela. Było to odważne i dość rewolucyjne zagranie, bo nikt do tej pory jeszcze nie próbował stworzyć świata, który przenikałby się na poziomie dużego i małego ekranu. I choć początek całej serii był bardzo słaby, to szybko to poprawiono, dzięki czemu dostaliśmy naprawdę porządną produkcję z wieloma elementami i nawiązaniami do marvelowskiego uniwersum czy też nawet przenikania się postaci. Mało tego, Agenci przez kilka początkowych sezonów byli istotnym elementem fabuły filmów kinowych. Oczywiście żadna z postaci serialu nie pojawiła się wtedy na dużym ekranie, ale konsekwencje ich działań okazywały się istotne dla wydarzeń choćby w Zimowym Żołnierzu czy w czasie walki z Ultronem. Z czasem twórcy uznali, że serial jest coraz bardziej zbędny (choć kto wie, czy z ich perspektywy nie był to po prostu jakiś strzał w stopę) i powiązań między serialem a kinem było coraz mniej. Owszem, część wydarzeń z kinowego uniwersum dało się czasem odczuć w Agentach, ale w drugą stronę już to nie szło. To nie znaczy, że serial na tym stracił. Stało się odwrotnie – nowe pomysły, unikalna i niezależna od kina fabuła dała serialowi drugie życie. Jak to jednak bywa, im dalej w las (czyli im więcej sezonów), tym poziom coraz mocniej spadał. Aż do siódmego sezonu... Obiektywnie rzecz biorąc, nie był to najlepszy sezon. Miał wiele momentów złych, ale zdarzały się również dobre. Dało się jednak odczuć, że ten ostatni sezon jest trochę pchany na siłę, co było widać po scenariuszu jak również budżecie. Stwierdzenie „kiedyś to było” pasuje tu jak ulał, bo w pierwszych sezonach efekty specjalne były często na bardzo wysokim, by nie powiedzieć – kinowym poziomie. W siódmym często można było powiedzieć, że te efekty były i tyle. Twórcy natomiast zapowiadali, że w samym wielkim finale będzie inaczej. Miało być epicko, efekty miały wyrwać z butów, a co najważniejsze miało być sporo nawiązań do MCU, podobno nawet istotnych. No cóż, jeśli ktoś na to mocno liczył, to po finale poczuł się jak trafiony obuchem i zdeptany przez rzeczywistość. Finał był ostatecznym starciem z chronicomami, w którym zapowiadało się, że jedna z głównych postaci może zginąć. No i faktycznie, stało się tak, choć tylko połowicznie. Wątkiem Daisy zagrano trochę w stylu Gwiezdnych Wojen: Ostatniego Jedi, gdzie wydawało się, że na dobre żegnamy już księżniczkę Leię, której ciało dryfowało w kosmosie, by po chwili, dzięki Mocy, wróciła do żywych. Tu zdecydowano się na podobny zabieg z tą różnicą, że Mocą ratującą Daisy była ta pochodząca od jej siostry Kory. Trochę szkoda, ale można było to przewidzieć, w końcu nikt w tym serialu nie stracił życia tak całkiem na poważnie, czego najlepszym przykładem był przecież Coulson.
fot. ABC
Cieszył mocno powrót do serialu Fitza, którego ewidentnie brakowało przez cały sezon. Jego pojawienie się od razu nadało dużą dynamikę nie tylko w relacji z Jemmą, ale też pozostałą częścią Agentów. Drużyna była w pełnym składzie, to i chemia między nimi musiała wrócić. Przy okazji Fitza dostaliśmy to „bardzo wielkie” nawiązanie do MCU, choć konia z rzędem temu, kto spodziewał się takiego właśnie rozwiązania. A był nim wymiar kwantowy, który w Avengers: Endgame pozwolił Ant-Manowi przetrwać czystkę wywołaną przez Thanosa, a który przyczynił się również do pokonania potężnego antagonisty. W Agentach Fitz wykorzystał wymiar kwantowy do tego, aby zmienić losy całej planety, agentów oraz pokonać chronicomy. No i najważniejsze – zapewnić przyszłość córce Jemmy i Fitza – Alyi. Trudno było jednak nie odnieść wrażenia, że cała zabawa czasem włącznie z wykorzystaniem wymiaru kwantowego była koncepcją zrobioną na siłę i trochę bez sensu. Tak jakby twórcy nie mieli lepszego pomysłu na całość i wybrali najprostsze rozwiązanie, w którym syty będzie wilk (nawiązanie do MCU), a i owca też będzie cała (realizacja całego, ostatniego sezonu). Nie wyszło to rewelacyjnie, co tylko potwierdziło słabość tego sezonu, bo też trudno po finale pozbyć się wrażenia, że cała ta zabawa z czasem i wymiarem kwantowym nie wniosła do serialu nic więcej poza 13-odcinkowym sezonem. Nie pomagały tu również efekty specjalne, po których widać było, że budżet był po prostu nędzny. Momentami wydawać by się mogło, że efekty były tworzone na starych Amigach, co nijak się miało do tego, co oglądaliśmy w poprzednich sezonach. Szkoda, bo to też był jeden z wielu atutów całego serialu. Jedyne, co tak naprawdę warte będzie zapamiętania, to ostatnie sceny, w których dowiadujemy się o dalszych losach bohaterów, a przede wszystkim dostajemy taką mini klamrę związaną z Coulsonem i jego pamiętnym samochodem – Lolą. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że był to najlepszy moment całego finału. Rozmowa między bohaterami w rok po wydarzeniach była sentymentalna i momentami zabawna. No i był to ostatni moment, w którym poczuliśmy ducha tego serialu. Serialu, który dostał średni finałowy sezon, z bardzo średnimi finałowymi odcinkami. Trudno czuć po czymś takim satysfakcję, dlatego warto po prostu pamiętać o tym, co było dobre: o emocjach związanych z samym powstaniem serialu, o zmianie o 180 stopni jakości w pierwszym sezonie po bardzo słabych pierwszych odcinkach, o kilku bardzo dobrych sezonach na czele z czwartym, a przede wszystkim o głównych bohaterach z Melindą May i Coulsonem na czele. I tak naprawdę w tym wszystkim było szkoda tego ostatniego, że w żadnym momencie nie pojawił się znowu na wielkim ekranie u boku Avengersów. Gdyby coś takiego zrobiono choć na parę sekund w samym finale, zapewne wiele błędów tego sezonu byłoby zwyczajnie wybaczonych. A tak mamy zaledwie poczucie, że coś się skończyło i nie był to satysfakcjonujący koniec. Niemniej za serialem zapewne wielu będzie tęsknić, bo w końcu z jego bohaterami spędziliśmy parę naprawdę fajnych lat.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj