Muszę przyznać, że z lekką nieśmiałością podchodziłem do tego seansu. Po prostu poprzedni film, Alice in Wonderland Tima Burtona, jakoś mnie nie przekonał. Uważam, że skrzyżowanie wyobraźni tego ekscentrycznego reżysera i równie zakręconego Lewisa Carrolla wyszło tak sobie. Konieczność wyeksponowania Johnny'ego Deppa (bo to gwiazda) i zrobienie z Szalonego Kapelusznika głównej postaci też niewiele dało, a tylko zaburzyło konstrukcję opowieści. Ale oto przed nami część druga, Alice Through the Looking Glass, w której wszystko, czego się obawiałem, i wszystko, co mi przeszkadzało poprzednio, jest w dwójnasób. I... I teraz to ma sens. Jakby przekroczono pewną barierę i teraz fabuła filmowa stała się osobną, oryginalną opowieścią, którą ogląda się z prawdziwą przyjemnością. Mimo tytułu zaczerpniętego z Carrolla, kilku postaci i kilku scen to coś zupełnie innego. To jak Bondy z lat siedemdziesiątych - wtedy z prozy Iana Fleminga brano tyle co nic (poza tytułem) i to działało. I tu również działa. Twórcy tego filmu wymyślili sobie zupełnie nową fabułę, która nie tylko inaczej absorbuje bohaterów, ale równocześnie w racjonalny sposób usiłuje wytłumaczyć wiele kanonicznych zdarzeń i pokazuje nam, skąd wzięły się niektóre postacie oraz ich charaktery. I ja to kupuję. To już nie jest ściganie się z Carrollem na wyobraźnie - to porządna rzemieślnicza robota, w której próbujemy sensownie ogarnąć jego szalone pomysły. Trzeba przyznać, że z tej próby film Jamesa Bobina wychodzi zwycięsko. No url Także tym razem najważniejszy jest oczywiście Depp, który jednak nie szarżuje aktorsko równie mocno jak za pierwszym razem, co wszystkim wychodzi na dobre. Tytułowa bohaterka, grana przez Mię Wasikowską, to kolejna dziś mocna kobieta w kinie, co rozumiemy już po pierwszej scenie. I oby takich więcej. A obok tego dostajemy plejadę wielkich gwiazd (głównie brytyjskich) zarówno w rolach aktorskich, jak i w dubbingu (to film do oglądania z napisami – choćby z szacunku dla Alana Rickmana, dla którego była to ostatnia rola w życiu. To tylko kilka wypowiedzianych zdań, ale zawsze to jeszcze raz jego głos). Po pierwszym filmie chyba wszyscy zrozumieli, że trzeba ciut stonować - i takie właśnie są ich kreacje, a dzięki temu to znacznie lepszy film. Nowi aktorzy (m.in. Sasha Baron Cohen czy Rhys Ifans) także bardzo dobrze odnaleźli się w tej opowieści. Również efekty specjalne - jakby ciut normalniejsze - dobrze się tu sprawdziły, więc maszyna do podróży w czasie czy wielka finałowa zawierucha wypadły naprawdę przekonująco. Słowem – jestem bardzo pozytywnie zaskoczony i tylko nie wiem do końca, co z tego wynika. Czyżby (choć sam nie wierzę, że to piszę) Tim Burton dziś już powinien bardziej produkować filmy niż reżyserować?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj