Pewnego dnia młodziutka Star wsiada do busa wypełnionego ludźmi pochodzącymi z różnych miejsc w Stanach i razem z nimi udaje się w świat bez żadnego konkretnego celu na horyzoncie. To będzie jej czas, by poznać siebie, odkryć uroki życia pełnego nieskrępowanej wolności, pierwszych miłości i przyjaźni. Popijając wódkę wprost z butelki i przypalając kolejnego skręta, będzie śpiewać piosenki o amerykańskiej dziewczynie, tańczyć i żyć chwilą. Jakby jutra miało nie być, jakby nie liczyło się nic więcej oprócz legendarnego „tu i teraz”. Arnold pewną ręką kreśli obraz amerykańskiego Południa, ukazując pełen przekrój rozwarstwionego społeczeństwa. Z jednej strony mamy patologiczne sytuacje – naćpane matki i ich głodne dzieci, z drugiej bogate, białe rodziny w ich wielkich, imponujących domach. A pośrodku tego wszystkiego znaleźli się oni, dzieci-kwiaty. Jedni poszukują wrażeń, inni chcą poczuć smak wolności na języku lub znaleźć definicję na opisanie siebie samego. Łączy ich jedno – wszyscy od czegoś uciekają i wszyscy pragną tego samego – bliskości, miłości, prawdziwych i szczerych relacji. Wiecznie pijani i upaleni przekraczają kolejne granice, jakby zdawali się pytać – jak daleko jeszcze mogę się posunąć? Jaką cenę jestem gotów zapłacić? Co poświęcić? Ciągłe życie w drodze, przypadkowy seks i używki okazują się dobrym wyjściem tylko na chwilę, w głowie już bowiem tli się myśl o kawałku własnej ziemi w lesie, przyczepie kempingowej. Potrzeba zapuszczenia korzeni w zderzeniu z hipisowską rzeczywistością wygrywa prawie walkowerem. ‍‌American Honey zachwyca ciepłem i miękkością barw, pieści zmysły. Przegenialne zdjęcia, świetnie dobrana ścieżka dźwiękowa budują klimat, w którym łatwo się zanurzyć. Chemia pomiędzy postaciami jest wyjątkowa, wszystko wokół nich zdaje się być jakby naelektryzowane – skrzy i lśni, brakuje tylko widocznych iskier. Arnold z wielką wprawą, czułością i zrozumieniem prowadzi młodych aktorów, a oni odwdzięczają jej się, najlepiej jak umieją. Najbardziej szkoda tego, że film okazał się zdecydowanie za długi i przydałoby mu się porządne cięcie. Te prawie trzy godziny dałoby się skrócić do dwóch z wielkim zyskiem dla ogólnego odbioru. Dłużące się sceny bowiem wcale nie budowały klimatu, a jedynie irytowały. Tak, jak drobne luki scenariusze, kiedy to rozwój postaci poświęcano na rzecz kolejnej sceny niczym z narkotycznego snu. Nie zmienia to jednak faktu, że seans American Honey to przyjemne doznanie. Ciało rozluźnia się już po kilku minutach, z głowy ulatują troski, a widz zostaje sam na sam z filmem. I dlatego drobne niedociągnięcia można mu wybaczyć. Recenzja pierwotnie została opublikowana 31 października 2016 roku
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj