Szósty epizod serialu American Horror Story: Apokalipsa przynosi nam długo oczekiwany crossover z pierwszym sezonem AHS, pod tytułem Murder House. Zanim to jednak następuje, w piątej odsłonie fabuła skupia się na wiedźmach z Sabatu i ich dążeniach do poznania prawdy o Michaelu Langdonie. Niezależnie co w danym momencie dzieje się na ekranie, całość służy tylko jednemu celowi – pieczołowitemu budowaniu sylwetki Antychrysta. Dlatego też już od dobrych kilku odcinków nie śledzimy wydarzeń z postapokaliptycznej przyszłości, tylko zanurzamy się w treściwych i sugestywnych retrospekcjach. Takie podejście do narracji sprawia, że obecny sezon AHS ma dość nietypową formę. Opowieść jakby cofa się w czasie. Nie jest to oczywiście nic w stylu Memento, gdzie klucz do zrozumienia fabuły znajdował się na początku opowieści. Tutaj raczej chodzi o zbudowanie mocnych fundamentów pod bieżącą fabułę. Pierwsze odcinki zaszokowały nas futurystyczną wizją, która mimo że bardzo atrakcyjna wizualnie, wydawała się sklecona na siłę przy pomocy elementów charakterystycznych dla danej konwencji. Potem pojawiły się wiedźmy, czarna magia oraz kilka innych dziwacznych motywów, przez co widz nie wiedział co do końca myśleć o spójności tego sezonu. Teraz wszystko powoli się wyjaśnia, tworząc bardzo logiczną i czytelną całość. Tempo nie pędzi już na złamanie karku, także widzowie mogą w spokoju delektować się klimatem i wszystkimi zaletami formatu. Mimo że forma staje się coraz bardziej uporządkowana, całość cierpi na kilka bolączek, charakterystycznych dla poprzednich sezonów American Horror Story. Piąty epizod pogłębia kontekst fabularny, jednak ze świeczką szukać tutaj trzymających w napięciu wątków, ekscytujących wydarzeń czy nieprzewidywalnych zwrotów akcji. Poznajemy coraz lepiej Michaela Langdona, dowiadujemy się, co porabiały czarownice przed apokalipsą, ale czy to wszystko jest wystarczająco ciekawe, abyśmy nie mogli oderwać się od ekranu? Wątpliwe. Być może twórcy tak bardzo skupili się na wyjaśnianiu zawiłości fabularnych, że zapomnieli iż tworzą mocny serial grozy. Oczywiście w piątym epizodzie znajduje się kilka motywów zasługujących na wyróżnienie. Coco wyczuwająca gluten jest bezbłędna. Piekło, z którego Michael wydobywa Misty, robi duże wrażenie. Cameo wokalistki Fletwood Mac, Stevie Nicks to miła niespodzianka, wprowadzająca do odcinka tę sabatową, magiczną stylistykę, dla której fani pokochali trzecią serię AHS. Niestety pozostałe motywy nie funkcjonują już tak dobrze, a najgorszym z nich jest test Michaela i argumentacja Cordeli, dlaczego w ogóle do niego dopuściła. Dała Antychrystowi olbrzymią władzę, tylko po to aby sprawdzić jego możliwości? To się naprawdę nie trzyma kupy, ale za to doskonale wpisuje się w tym podobne fabularne głupotki, którymi przepełnione są poprzednie sezony American Horror Story. Szósty odcinek na szczęście wolny jest od takich nieścisłości, jednak też nie jest idealny. W epizodzie powraca kilka istotnych postaci. Niestety część z nich pojawia się tylko na chwilę i szybko znika. Inne zaliczają dłuższy występ, ale wątpliwe czy jeszcze je zobaczymy w opowieści. Jednym słowem, Murder House zalicza w całym sezonie jednoodcinkowe cameo. Oczywiście postać Langdona wywodzi się w bezpośredniej linii z pierwszej serii, ale sam nawiedzony dom w całości nie odgrywa wielkiej roli. Może się okazać, że w przyszłości jeszcze tu powrócimy, ale finałowe zatrzaśnięcie bramy przez Madison wydaje się jasno symbolizować pożegnanie się z tym miejscem. Jak prezentuje się szósty odcinek Apokalipsy? Ma swoje lepsze i gorsze momenty, ale zdecydowanie tak ważna chwila w historii serialu powinna robić większe wrażenie. Ben, Constance, Vivien, Tate, Violet, Moira i Billie Dean powracają, aby skonkludować swoje występy z pierwszego sezonu. Część postaci zostaje umieszczona w historii Langdona, ale żadna z nich nie odgrywa tam istotnej roli. Michael jest zły z natury – takie wnioski płyną praktycznie z każdej rozmowy, którą przeprowadzają Madison i Behold z mieszkańcami nawiedzonego domu. Mamy więc kilka krótkich konwersacji, mających na celu podbudowanie postaci Langdona. Przy okazji każda z osób dostaje finalizacje swojego wątku z pierwszej serii, co zamyka na dobre temat morderczego domu. Dopiero gdy do Michaela przybywa Anton Szandor LaVey i jego dwie akolitki (w tym przybrana matka Antychrysta), zaczyna robić się ciekawie. Abstrahując od krzywdzącego sposobu, w jakim zostaje przedstawiona rzeczywista postać założyciela i najwyższego kapłana Kościoła Szatana, to brutalność oraz gwałtowność wydarzeń z końcówki odcinka robi wrażenie. Michael poznaje swoją naturę, w której bardzo mu do twarzy. Dużo lepiej prezentuje się jako satanistyczny lord, niż niepanujący nad swoimi mocami nastolatek. Będąc jeszcze przy zaletach epizodu, warto wyróżnić świetną Madison, portretowaną przez Emma Roberts. Aktorka doskonale czuje się w roli rozkapryszonej i wrednej młodej dziewczyny. Jeśli akurat w AHS robi się nudno, wpuście Madison na scenę. Antychryst, jaki jest, każdy widzi. Chłopak miał trudne dzieciństwo. Nie dość, że musiał mieszkać w morderczym domu, to jeszcze co chwilę zmieniał opiekunów. Co jednak ma wspólnego z nuklearnym armagedonem? Ta tajemnica zostanie wkrótce wyjaśniona, szkoda tylko, że powrót do morderczego domu nie okazuje się tak ekscytujący, jakby fani chcieli. Zamiast pełnowartościowego crossovera dostajemy jednoodcinkowe cameo. Całe szczęście epizod spełnia swoją rolę. Mimo ciągłych skoków w czasie i obszernych retrospekcji narracja jest wciąż czytelna, co wbrew pozorom nie jest prostą sprawą we współczesnym serialu telewizyjnym.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj