Ciągle odradzający się bohaterowie AHS: 1984 symbolizują lata osiemdziesiąte, które w naszej świadomości będą wiecznie żywe. W ten sposób twórcy po raz ostatni mrugają do nas okiem, dając jasno do zrozumienia, że fabuły obecnego sezonu absolutnie nie można traktować na poważnie. Bieżący odcinek byłby satysfakcjonującym dopełnieniem tego przesłania, gdyby nie rozwleczona do granic możliwości, rzewna końcówka. Pierwsza część odcinka to szalona jazda bez trzymanki przypominająca slasher, którym AHS: 1984 powinno być. Bohaterowie rozprawiają się z Ramirezem i Margaret w brutalny, ale też przezabawny sposób. Ta swoista mieszanina makabry i humoru działa jak należy. Sezon wreszcie nawiązuje do klasyków kina eksploatacji i estetyki grindhouse’ów. Margaret pozbawiona kończyn i głowy to mocny obraz, nawet jak na AHS. Młodzi bohaterowie masakrują kobietę, a krew leje się we wszystkie strony. Widz patrzy na to i nie wie, czy śmiać się, czy czuć obrzydzenie. Szkoda, że serial od początku nie eksplorował tych rejonów popkultury. Zamiast zanurzyć się w nieskrępowanym absurdzie i pobawić się makabreską, twórcy budowali intrygę, która finalnie okazała się kolosem na glinianych nogach. Nie doczekaliśmy się prognozowanego zwrotu akcji. Obyło się bez zaskoczeń i szokujących fabularnych wolt. Zamiast tego twórcy po raz kolejny zagrali na nerwach widzów, rezygnując z szumnie zapowiadanej masakry na koncercie rockowym. Billy Idol w końcu nie dotarł do Camp Redwood, wynikiem czego dziesiątki młodych imprezowiczów uszło z życiem. W zamian ostajemy przeskok do 2019 roku, kiedy to spotykamy dorosłego już syna Jinglesa. Chłopak, próbując odnaleźć swojego ojca, natyka się na Montanę, Trevora i pozostałych. Rozpoczyna krótkie, ale treściwe śledztwo, które prowadzi do wyjaśnienia wszystkich zagadek i szczęśliwego zakończenia. W szerszej perspektywie masakra na festiwalu nie przyniosłaby nic ciekawego i odkrywczego serialowi. Przeskok do 2019 roku i zetknięcie nowoczesności z latami osiemdziesiątymi wydaje się bardziej interesującym zabiegiem. W ogólnym rozrachunku więc trzeba uznać, że opowieść poszła we właściwym kierunku. W młodego Richtera wciela się Finn Wittrock – aktor znany i lubiany przez miłośników Ryana Murphy’ego. Co prawda artysta nie ma wielkiego pola do popisu, ale postawienie w centrum akcji tak charyzmatycznego wykonawcy to dobre rozwiązanie. Billy wyjaśnia zagadkę Camp Redwood, tak jak obiera się cebulę z kolejnych warstw. Co prawda warstw nie ma zbyt wiele, jednak zawsze jest to pewne novum przy łopatologicznej i chaotycznej formie poprzednich odcinków.
fot. FX
+5 więcej
Niestety, część wyjaśnień nie jest satysfakcjonująca, a seria nie ustrzega się od dziur logicznych i głupotek fabularnych. Mało finezyjnie wypada konkluzja wątku Brooke. W świetle ostatnich wydarzeń postać tę trzeba uznać za jedną z najgorszych głównych bohaterek w historii AHS. Zupełnie niezrozumiałe było wprowadzenie do opowieści autostopowicza, który  w finale dostaje tylko kilka sekund czasu ekranowego, a jego historia nie doczekuje się konkluzji. Również Richterowie nie wypadają przekonująco. Tak ważne postacie pojawiają się tylko na chwilę i tylko po to, żeby zafundować nam łzawe i niezbyt treściwe pożegnanie. Jedynie Richard Ramirez i Margaret Booth kończą swoją przygodę w satysfakcjonujący dla widza sposób, a to za sprawą scen epatujących ekstremalną przemocą. Jednym słowem, im bardziej krwawo, tym lepiej. Na ostatniej prostej AHS: 1984 wybroniło się przed totalną klapą. Dziewiąty odcinek ratuje sezon przed mianem najgorszej odsłony w historii antologii (to miejsce niezmiennie zajmuje Kult). Mimo to seria w żaden sposób nie może być oceniana pozytywnie. Błędne rozwiązania fabularne sprowadziły opowieść na manowce. Ciężko było zaangażować się emocjonalnie w opowieść, w której bohaterowie nie mogą umrzeć. Dodatkowo konwencja slashera została rozwleczona do granic możliwości, a lata osiemdziesiąte (które miały być domeną całości) szybko poszły w odstawkę. Ryan Murphy zrobił bardzo dużo dobrego dla popularyzacji estetyki grozy we współczesnej telewizji. Wszystko wskazuje jednak na to, że powoli kończą mu się pomysły i na siłę szuka kolejnych motywów do przetworzenia na swoją modłę. Tym razem ponosi sromotną porażkę. Może warto pomyśleć o zejściu ze sceny? Jordan Peele i pozostali młodzi twórczy artyści już czekają w blokach startowych, żeby przejąć po nim pałeczkę.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj