Amerykańscy Bogowie wreszcie przynoszą kluczowe dla sezonu wydarzenia. Dzieje się naprawdę dużo. Czy jednak można mówić o satysfakcjonujących rozstrzygnięciach?
Akcja Amerykańskich Bogów w końcu rusza z kopyta. Tym razem obywa się bez ciągnących się w nieskończoność impresji. W dziewiątym epizodzie wszystko toczy się w odpowiednim rytmie, a momentami akcja bardzo przyjemnie przyśpiesza. Niby zwykła rzecz, gdy mówimy o konkluzji sezonu, ale w przypadku produkcji Starz nie jest to takie oczywiste. W omawianej odsłonie nie dość, że poznajemy tajemnicę Lakeside, a zamach na życie Odyna kończy się sukcesem (tak przynajmniej wydaje się na ten moment), to jeszcze dochodzi do znanych z literackiego pierwowzoru „pokojowych” pertraktacji pomiędzy nowymi a starymi bogami. Jakby tego było mało, na pierwszy plan powraca Czernobog, który pozwala sobie na kilka zamaszystych machnięć swoim imponującym obuchem. Praktycznie na każdym froncie fabuła dostaje znaczącego kopa i to jest miła odmiana po dłużyznach z poprzednich epizodów.
Fajnie, że serial w ważnych momentach powraca do książki Neila Gaimana. Historia wciąż żegluje w nieznanym kierunku, ale dobrze, że tu i ówdzie pojawiają się znajome motywy. Ważne rozstrzygnięcia mają miejsce w Lakeside. Rozwiązanie wątku jest proste, logiczne i mocno osadzone w mitologii Amerykańskich Bogów. Mała społeczność składa ofiary z młodych ludzi, żeby żyć w szczęściu i spokoju. Mimo że zbrodnie ich przerażają, nie ma woli do zmiany tego stanu rzeczy. Mieszkańcy pozwalają więc na morderstwa, tylko po to, żeby utrzymać sielankowe status quo. Taką historię wymyślił Neil Gaiman i tak to zostało zaprezentowane w serialu. Oczywiście telewizja nie byłaby sobą, gdyby nie wepchnęła tutaj swoich pięciu groszy tylko po to, by uatrakcyjnić opowieść o sensacyjne i trzymające w napięciu motywy. Na szczęście nie razi to zbytnio, a finałowa konfrontacja z Ann-Marie, mimo że nieco przerysowana, może się podobać.
Problem z wątkiem Lakeside jest taki, że nie za bardzo spaja się z całością. Trudno go odnieść do pozostałych wydarzeń pełniących w tym sezonie rolę przewodnią. Lakeside ma więc nieco proceduralny charakter i stanowi niezależny wycinek większej całości. Podobnie sytuacja prezentuje się z historią skłóconych braci, która zakończyła się śmiercią Tyra w poprzednim epizodzie. Trzeci sezon jest więc swoistym zlepkiem wątków, niekoniecznie poprawnie się zazębiających. Można jednak przymknąć na to oko, bo bez takiego kierunku narracyjnego, prawdopodobnie nie byłoby nam dane odwiedzić Lakeside. W bieżącym epizodzie widać natomiast, co znajduje się na pierwszym planie. Wciąż najważniejsza jest rywalizacja pomiędzy starymi i nowymi bogami. Dobrze, że twórcy nam o tym przypominają, bo w poprzednich odsłonach serial dość mocno rozrzedził esencję opowieści. Amerykańscy Bogowie reanimują motyw przewodni, serwując powrót Czernoboga oraz zapraszając widzów na negocjacje Odyna z Mr. Worldem. Oba motywy działają właściwie i uwypuklają to, co zawsze było siłą formatu. Potargane przez wichry wydarzeń stare bóstwa walczą o przetrwanie. Nowe, starają się zdominować rzeczywistość. Po obu stronach barykady gra toczy się o najwyższą stawkę. Podczas seansu bieżącego epizodu da się odczuć, że uczestniczymy w kluczowych wydarzeniach.
Punktem kulminacyjnym wszystkiego, co miało miejsce w bieżącej serii, jest oczywiście konfrontacja Laury z Odynem. Pod koniec epizodu dostajemy całkiem dobrze zrealizowaną sekwencję zamachu. Laura, Wednesday, Czernobog i Liam ścierają się w walce, którą finalnie wygrywają atakujący. Odyn pada ugodzony włócznią. Czy stary bóg rzeczywiście opuści ziemski padół? Jest to mało prawdopodobne, bo przecież mamy tu do czynienia z jednym z głównych bohaterów serialu. Z drugiej strony jednak Odyn zostaje ugodzony potężną bronią, a Cień w finałowej scenie widzi kruki zwiastujące żałobę. Odejście Wedensdaya byłoby też uzasadnione fabularnie. Postać od dłuższego czasu niedomaga charakterologicznie. Bohater utracił swoją charyzmę i wciąż jechał na ogranych schematach. Odyn został po prostu wyeksploatowany i serial niewiele by stracił, gdyby zastąpiono go kimś nowym i nieco bardziej żwawym. W dziewiątej odsłonie jest on zaledwie cieniem samego siebie. Może to właściwy moment, żeby wprowadzić do akcji Lokiego?
Amerykańscy Bogowie serwują nam udany odcinek, ale przy tak dużym nagromadzeniu ważnych wydarzeń jest to w zasadzie samograj. Oprócz wyżej wymienionych historii mamy tu przecież jeszcze zuchwałą woltę Technochłopca czy skrzata Liama w amorach. Dodatkowo, serial wciąż imponuje oprawą wizualną, a bieżąca odsłona jest tego najznamienitszym dowodem. Gdyby tylko opowieść trzymała podobnie równy poziom. Teraz jest nieźle, ale kto wie, jak będzie za tydzień?