O Amy mówiło się wiele. Jej życie i tragiczna śmierć w młodym wieku bardzo długo były na świeczniku. Pisały o tym plotkarskie magazyny, poważne gazety, portale internetowe i zwykli ludzie w mediach społecznościowych. W większości - pisało się źle. Amy Winehouse nazywało się alkoholiczką i ćpunką, która w pełni zasłużyła na swój marny koniec. Mało kto miał ochotę pochylić się nad historią zagubionej dziewczyny, która zupełnie nie poradziła sobie ze sławą. Aż do teraz, kiedy to cztery lata po jej śmierci do kin wchodzi film „Amy” Asifa Kapadia. To dokument, który w zdecydowanej większości opiera się na materiałach archiwalnych, pochodzących zarówno od osób prywatnych, bliskich artystce, jak ze źródeł ogólnodostępnych. Asif Kapadia wykonał tytaniczną pracę, docierając do niezwykłych, nigdzie dotąd niepublikowanych filmów, zdjęć i rozmów, po to by pokazać życie Amy z innej strony. Tej mało znanej, tej ukrytej, tej niewygodnej. Wnikliwy research reżysera robi wrażenie. Od początku bowiem wiadomo, że zależało mu na tym, by dokument o Amy był dokładny, prawdziwy i szczegółowy. W ten sposób powstał film, który można nazwać biografią kompletną - od A do Z. Razem z Kapadią poznajemy Amy, jako młodą dziewczynę, której ktoś powiedział, że cudownie śpiewa i może chciałaby coś z tym zrobić. Przyglądamy się kolejnym latom z jej życia, kiedy to pokonała drogę od początkującej artystki, wykonującej kilka piosenek dla małej publiki w jazzowych klubach, do divy, na punkcie której oszalał cały świat. Kapadia widzów nie oszczędza – pokazuje Amy taką, jaką była – pyskatą, bezczelną, ze skłonnościami do autodestrukcji, a później już wyniszczoną, złamaną, na skraju wyczerpania fizycznego i psychicznego. [video-browser playlist="725556" suggest=""] „Amy” to film, który pozwala zrozumieć. Odpowiada na pytanie, jak to się stało, że tak utalentowana i wyjątkowa dziewczyna, która osiągnęła ogromny sukces, skończyła umierając na zawał, bo stężenie alkoholu w jej krwi pięciokrotnie przekraczało ilość dopuszczalną przy kierowaniu pojazdem. Nawet jeśli momentami sposób realizacji filmu sprawia, ze stara on się wybielić Amy i usprawiedliwić jej decyzje, to w większości mamy wrażenie, że ona faktycznie na to usprawiedliwienie zasłużyła. Film wzbudza empatię i najzwyczajniej w świecie powoduje, że Amy zaczynamy lubić. Lubić, nie jako artystkę i idolkę, ale jako zwykłą osobę, która miała zwyczajne problemy, nie będące dla nas czymś obcym czy wydumanym. Po seansie, „Amy” na długo pozostaje w głowie i sercu. Ten film uwiera, przytłacza, wzbudza niepokój. Jeszcze raz dosadnie pokazuje, jakim zagrożeniem jest sława i jej konsekwencje. Jak bardzo media są w stanie zniszczyć życie człowieka dla lajków, klików i rosnącej statystyki sprzedaży. W „Amy” między wierszami Kapadia przemyca przerażający i ohydny obraz współczesnego świata, dla którego człowiek nie ma znaczenia. Znaczenie ma jedynie jego kreacja. Dla fanów Amy Winehouse oglądanie „Amy” będzie prawdopodobnie traumatycznym przeżyciem, ale nawet dla ludzi, którzy jej życia nie śledzili, a twórczości prawie nie znali (jak ja), jest to emocjonalna bomba. Film gorzki i niewygodny. Potrzebny. Na dzień przed swoją śmiercią Amy Winehouse oglądała swoje stare występy i jak zwykle z zaskoczeniem stwierdziła, że umie śpiewać. Po chwili wyznała swojemu ochroniarzowi i przyjacielowi, że oddałaby to bez wahania za to, by odzyskać spokój. Nie czekała długo. Spoczywaj w pokoju, Amy. Za akredytacje na festiwal T-Mobile Nowe Horyzonty dziękujemy kanałowi Ale kino+
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj