Nazwisko scenarzysty może rozbudzać nadzieje – jest nim Jon Vitti, odpowiedzialny za skrypty Simpsonów: Wersji kinowej i niektórych dobrych odcinków tego serialu. Z drugiej strony, trochę ostudzę Wasz zapał, to spod jego ręki wyszedł scenariusz do Alvin and the Chipmunks. Pierwsze minuty rozbudziły entuzjazm i zainteresowanie – szybka sekwencja biegu przez rajską wyspę, nieco spóźnione dostarczenie tortu i gniewne konsekwencje tej wpadki. Tak właśnie widz poznaje Czerwonego – jedynego z wściekłych ptaków. Czemu jedynego? Ciekawym wyborem była decyzja, by pokazać nam, jak to się stało, że gniewne ptaki stały się gniewne. I tym sposobem naszym bohaterem został ptak o krzaczastych brwiach, który ma problem z opanowaniem złości jako jedyny z całego społeczeństwa, co wpędza go w nieliche tarapaty (i jeszcze bardziej nielichą terapię panowania nad swoim wybuchowym temperamentem). Tam właśnie poznaje swoich… towarzyszy (określenie przyjaciół byłoby mocno na wyrost): Chucka, szybkiego (i jeśli chodzi o ruchy, i gadanie) żółtego ptaka i Bombę, który swą nieporadnością i chwilami dojmującą melancholią, kradnie film. Jak widać, nie jest to obsada specjalnie oryginalna (a Chuck naprawdę miejscami jest kreowany tak, że ma się wrażenie, że ktoś chciał wykreować drugiego Osła ze Shreka), ale bardzo często: zabawna. Problem z pierwszą połową (a może nawet dwoma trzecimi) filmu polega na tym, że twórcy tak bardzo próbują widza rozśmieszyć, że przedobrzają. Żartami sypią nawet nie jak iluzjoniści kartami z rękawa, ale jak bohaterowie Call of Duty z AK-47 - nic więc dziwnego, że charakteryzują się celnością szturmowców. Sytuacji, w których można zareagować śmiechem, jest niewiele (i chyba potwierdzały to także reakcje młodocianej części sali, dość powściągliwe, trzeba przyznać), choć gdy dowcip się udaje, to udaje się bardzo. Wydaje się jednak, że twórcy mogliby skusić się na trochę samokrytycyzmu, bo te chwile śmiechu nie rekompensują wyrazu twarzy „co ja paczę” przez większą część pierwszej godziny. Słowem: zawiązanie akcji – problemy Czerwonego, terapia, przybycie świń, intryga świń… Zanim to się rozkręci, to człowiek jednak trochę się wynudzi. Gorsze jest jednak co innego – poczucie frustracji. Naprawdę, my wiemy, jako widzowie, którzy trochę animacji w swoim życiu już widzieli, że Świnie mają Plan (przebiegły jak plan Cylonów, czyli w sumie nie bardzo, ale nie o to przecież chodzi), Czerwony to wie, ale cała osada ptaków w to nie wierzy. Bo są zbyt ugodowi, zbyt uprzejmi, zbyt gościnni… Ale wysłuchiwanie, jak to bohater nie ma racji, jak nie powinien być zły, że świnie parkując statek, rozwaliły mu dom, jak się czepia i w ogóle - to podnosi ciśnienie. Dawno nie czułem się tak bezsilny, aż miałem ochotę wejść w ekran i przyłożyć głupim ptaszorom. Ciekawy jest za to komentarz społeczny w tej pierwszej części filmu. Widzimy obraz konformistycznej społeczności, której przedstawiciele wprost mówią, że „to, że się do ciebie uśmiechają, nie znaczy, że cię lubią”. Społeczności, która dla malowniczego obrazka, tłumi emocje, poraża sztucznością i przesadną wyrozumiałością. I tylko jeden Czerwony, przez swój wrodzony pragmatyzm i cynizm (i zbędny – moim zdaniem – smutek samotnego dzieciństwa) potrafi przejrzeć przez tę ugodową zasłonę i nie tłumić negatywnych emocji. To akurat ciekawa metafora i obrysowana przemianą bohatera mogłaby stanowić fajną ramę i morał dla całości, ale niestety ten motyw nigdy nie wybrzmiewa. A nawet lekcja wypływająca z filmu – czasem trzeba zrzucić maskę i dać upust zdrowemu gniewowi, bo dobry przywódca musi umieć się wkurzyć – podana jest w jednym zdaniu, gdzieś w środku dynamicznej potyczki. Dorosły to wyłapie, dzieciak nie. Z jednej strony to przełamanie schematu z animacji dla dzieci, gdzie morały wbijane są obuchem do głowy, z drugiej – kurczę, skądś jednak ten motyw się wziął, prawda? Jest dla niego jakiś powód. Nie mówi się przecież, że „bajki powinny uczyć” tylko po to, żeby mieć z czego przepytywać uczniów na sprawdzianach z polskiego. No url Film jednak zyskuje prawdziwą dynamikę i (ptasi) pazur w finale. I robi to o dziwo w momencie, w którym najbardziej przypomina grę. Grę o strzelaniu ptakami z procy w świnie, przypomnę, żeby była jasność. Natarcie na wieprzowe miasto jest szybkie, pełne emocji i wiernie oddaje ducha gry – widzimy umiejętności ptaków (swoją drogą – byłem zaskoczony, jak dobrze to pamiętam, a grałem w Angry Birds ostatnio dobre cztery lata temu), stawka jest wysoka, dowcipy są zabawne (i dzieci głośno się śmieją!). Słowem: są emocje i są jaja, odpowiednio podkreślane muzyką, animacją, kadrami i rytmem historii. A i sama końcówka potrafi wzruszyć, by zaraz rozbić nadmierną podniosłość niezłym żartem. Sprawia to wrażenie, jakby twórcy dopiero po godzinie wyczuli, jak zrobić dobry, wciągający film. Cieszą liczne nawiązania do gry, czasem subtelne, czasem wyraźne – nie dominują, a są raczej jak easter eggs dla ludzi, którzy trochę czasu spędzili w aplikacji. Mniej więcej od przywoływanego wcześniej Shreka zaczęła się epoka tworzenia filmów dla dzieci i dorosłych. Potem ta tendencja trochę przebrzmiała, a nieco zmodyfikowało ją W głowie się nie mieści, dzięki stworzeniu obrazu prawdziwie familijnego i mądrego. Angry Birds chwilami też puszczają oczko do widza po osiemnastce – a to przez figurkę przedstawiającą orgię ptaków (sic!), a to przez nawiązanie do Lśnienia - jednak te dorosłe żarciki wydają się stworzone na siłę. Tym bardziej, że jeśli ktoś polubił ten film, to polubiłby go i bez nich, a jeśli męczy się w kinie – to obawiam się, że to za mało, by go kupić. Z tego wszystkiego broni się jedynie fajna parafraza Quicksilvera z Przeszłości, która nadejdzie. Wydaje mi się, że już bardziej do dorosłego widza trafi może niespecjalnie oryginalna, ale ciekawie i konsekwentnie poprowadzona dekonstrukcja mitycznej figury Mocarnego Orła (prawdziwego mistrza PR, co wybrzmiewa w finale) niż cytat z Kubricka. Nie do końca gra też muzyka – zdecydowano się na wrzucenie w paru miejscach znanych kawałków (I will survive czy On the top of the world chociażby), które są dobrze kojarzone, ale niezbyt dobrze współgrają ze scenami, wybijają z nich, rodzą uczucie takiego… niedopasowania. Nie za bardzo wiem, co chciano tym osiągnąć, tym bardziej, że efekt jest dość słaby. Broni się chyba tylko Behind blue eyes i pewna, znana głównie z internetu, piosenka, której tytułu nie zdradzę. Bo jej pojawienie się jest zabawne i wynika w dużej mierze z tego, że nikt się jej nie spodziewa. T może moja tendencja do odczytywania filmów na różnych poziomach, ale trochę niepewnie czuję się z wątkiem przyjazdu świń na ptasią wyspę – i tym jak wybrzmiewa. Mamy przyjaznych obcych, którzy przynoszą podarki, a pod pokładem ukrywają prawdziwą armię, mamią tubylców miłymi słówkami o przyjaźni, a w rzeczywistości ich intencje są nieczyste. W końcu przybysze pragną zagrabić to, co dla rdzennych mieszkańców skrzydlatego raju najważniejsze. Komentarz do kolonizacji? Meksykanów, którzy przechodzą przez granicę? W czasach mieszania się kultur i walki Trumpa o prezydencki fotel nie bardzo wiem, co myśleć o takim drugim dnie. Szkoda, że Angry Birds rozkręcają się tak długo, a nim się rozkręcą, to próbują „za bardzo”, co przynosi zupełnie odwrotny skutek. Jeśli jednak wierzyć dzieciakom, które opuszczały kino, to bardziej liczy się jak się kończy, niż jak się zaczyna, bo o filmie wyrażały się w samych superlatywach. No, ja też dałem porwać się akcji i uśmiechałem się pod nosem, a parę razy to i zaśmiałem się na głos. Choć to dopiero w finale, gdy wszystko już zmierzało do kulminacji w tym ostatnim starciu. Właśnie tam, gdzie najlepiej przełożono grę na film. Nie żałowałbym raczej, gdybym jakieś czterdzieści minut spóźnił się na seans.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj