Ant-Man i Osa: Kwantomania to film, który rozpoczyna 5. fazę MCU. Niestety nie jest to otwarcie, którego byśmy sobie życzyli. Oceniam spoilerowo.
Ant-Man i Osa: Kwantomania miało być mocnym otwarciem 5. fazy MCU. No niestety, film był bardziej wybuchem petardy Piccolo niż strzałem z armaty znakomitości. Moim największym zarzutem wobec omawianej produkcji jest to, że nie wzbudziła we mnie absolutnie żadnych emocji. A to chyba najgorsze, co można napisać o jakimś filmie. Ani nie uśmiałem się z dobrych żartów, ani nie wzruszyłem na emocjonalnych scenach, ani nie zachwyciłem epickością historii. Wyszedłem z seansu z poczuciem, że obejrzałem film, ale nie otrzymałem od twórców nic wartościowego. Miałem wrażenie, że ktoś dał mi ładnie opakowany prezent, a gdy otworzyłem, okazało się, że skrywa niepotrzebny przedmiot. W pewnym momencie twórcy stracili serce do historii, którą opowiadają. Było to widoczne choćby w rozwijaniu wątku Scotta, postaci MODOK-a (o tym dłużej za chwilę) czy wielu kliszach fabularnych.
Jeśli chodzi o Scotta, to zupełnie nie działał on w produkcji jako autonomiczny bohater, który mógłby udźwignąć historię na swoich barkach.
Paul Rudd sprawdza się w widowisku jako aspekt komediowy – człowiek, który rzuci kilkoma zabawnymi żartami. I mamy rzeczywiście w filmie kilka takich sytuacji, choćby w scenie z Kangiem, który myli Ant-Mana z Thorem. Jednak w żadnym momencie nie można potraktować Scotta Langa jako bohatera, który mógłby "uratować dzień". Jeśli trafia na jakieś rozwiązanie albo pokonuje przeciwnika, to odbywa się to dzięki zupełnemu przypadkowi lub dzięki innym postaciom. Zdobycie rdzenia napędu multiwersowego zawdzięcza psychologicznemu dopingowi Cassie i działaniu Hope. W walce z Kangiem pomaga mu Osa. Natomiast jego ucieczka z Wymiaru Kwantowego miała miejsce dzięki działaniu córki, Hanka i Janet. Scott w pewnym momencie to po prostu bierny uczestnik wydarzeń, który nie chce brać udziału w konflikcie. Tak nie powinno się pisać wątku głównego bohatera, który musi pchać fabułę do przodu. Chociaż jest jedna sekwencja z Ant-Manem w akcji, która mnie kupiła. Chodzi o atak na twierdzę Kanga w gigantycznej postaci. To można uznać za epickie wejście.
Znakomicie sprawdzają się bohaterki – i to nie tylko te pierwszoplanowe. Nawet taka postać jak Jentorra, jedna z liderek ruchu oporu, ma więcej charyzmy od Scotta Langa. Mimo że pojawia się w zaledwie kilku scenach, to swoją siłą charakteru mogłaby obdarować kilku innych bohaterów. Bardzo dobrze sprawdza się Cassie Lang (
Kathryn Newton). Lubię tę aktorkę od czasu
Supernatural i muszę przyznać, że znakomicie poradziła sobie z wejściem do tak wielkiego uniwersum. Gdy Scott wchodzi w interakcje z Cassie (która przypomina relację między córką a ojcem), to wówczas otrzymujemy najlepsze fragmenty całego filmu. Świeża energia Newton udziela się Ruddowi. Dopiero wtedy mężczyzna zaczyna stawać na wysokości zadania. Sama Cassie nie ma wybitnie napisanego wątku. Ot, po prostu twórcy poruszają temat rozterek związanych z chęcią pomocy innym i relacją z ojcem. To coś, co widzieliśmy już w dziesiątkach innych produkcji. Jednak Newton potrafi wycisnąć maksimum ze swojej bohaterki i przekazać jej emocje, dzięki którym możemy jej kibicować. Uśmiechnąłem się nawet przy scenach, gdy była wyciągana z więzienia czy podczas rozmowy z MODOK-iem o byciu dupkiem. Nie było to spowodowane poziomem żartów, ale właśnie charyzmą aktorki. Widać również, że twórcy od początku chcieli zaserwować nam Cassie jako postać, która w MCU odegra jeszcze większą rolę. Zapewne producenci szykują jakąś wariację na temat Young Avengers. Nie ukrywam, że po tym, co zobaczyłem, jestem do tego pozytywnie nastawiony.
Cieszy również fakt, że Janet dostała o wiele więcej czasu na ekranie.
Michelle Pfeiffer mogła zaprezentować się z dobrej strony. Postać została świetnie wykorzystana – jest taką przewodniczką po świecie Wymiaru Kwantowego. Dobrze, że ma większą rolę i nie stanowi wyłącznie tła dla innych. Całkiem sprawnie rozwinięto jej relację z Kangiem, dzięki czemu wydarzenia w filmie zyskały bardziej osobisty charakter. Szkoda, że ta więź pod koniec gdzieś zanika. Niezłym zabiegiem fabularnym było uczynienie z Kanga byłego sojusznika Janet. Natomiast
Evangeline Lilly jako Hope była prawdziwym badassem. Po scenach, gdy walczyła z kolejnymi przeciwnikami w Wymiarze Kwantowym lub uratowała tyłek Scottowi (finał, w którym powstrzymuje Kanga przed wejściem do portalu), zacząłem się zastanawiać, czy nie sprawdziłaby się lepiej w roli głównej bohaterki.
Najjaśniejszym punktem w obsadzie jest
Jonathan Majors jako Kang, czyli główny czarny charakter. Chociaż nie ukrywam, spodziewałem się, że aktor dostanie trochę więcej czasu, bo tak naprawdę na dobre pojawia się gdzieś w połowie filmu. Jednak czas, który Majors dostaje od twórców, wystarczy, aby zobaczyć w jego antagoniście ogromne zagrożenie dla MCU. Widać, że aktor doskonale bawił się swoją rolą (a właściwie rolami, ale o tym za chwilę). Jego Kang to taka zbitka Dartha Vadera (co nawet widać w pewnym operowaniu "Mocą" na ekranie), Thanosa (zrozumiałe motywacje działania, czyli ratowanie multiwersum przed zderzeniem światów), a nawet Saurona (budowanie atmosfery wszechogarniającego zła, przed którym nie da się uciec). Antybohater jest jednak oryginalną postacią – dzięki charyzmie, którą podarował mu Majors. W serialu
Loki artysta bardzo szarżował z kreacją jednego z wariantów Kanga. Natomiast w nowym filmie MCU stonował środki wyrazu. A to sprawia, że wypowiadane przez niego słowa dodają grozy atmosferze. Majors swoim spokojnym zachowaniem sprawia, że Kanga emanuje jeszcze większym mrokiem.
Majors radzi sobie również w scenach akcji. Chociaż nie ukrywam, że sceny walki ze Scottem w niektórych momentach wyglądały tak, jakby zapomniał, że nie jest już na planie filmu
Creed 3. Miałem wrażenie, że oglądam przygotowania do roli przeciwnika Adonisa, a nie pojedynek superbohaterski, godny komiksowego widowiska. Do tego scena jego śmierć (zostaje po prostu popchnięty na rdzeń napędu multiwersalnego i znika w nim) była trochę skrótowym zakończeniem wątku tego wariantu. To było za proste, biorąc pod uwagę, jakie problemy sprawiał bohaterom. W produkcji widzimy jeszcze kilka wersji Kanga, które pojawiają się w scenach po napisach. Budują one podwaliny pod 2. sezon serialu
Loki i film
Avengers: Doomsday. Z niecierpliwością czekam na kolejne wersje tego antagonisty w MCU. Majors z pewnością będzie się dobrze bawił przy odkrywaniu kolejnych wariantów swojej postaci. Zasługuje na miano największego głównego złego Multiverse Saga.
Film MCU ma również sporo niewykorzystanych postaci lub takich, które są wykorzystane w bardzo zły sposób. Najlepszym tego przykładem jest MODOK. Złoczyńca, który mógł odegrać o wiele większą rolę w produkcji, został zdegradowany do pozycji mało śmiesznego comic reliefa. Nie powodował jednak uśmiechu na twarzy. Wzbudzał raczej uczucie zażenowania. Poziom cringe'u w budowie tego bohatera, a potem w prowadzeniu jej wątku, był ogromny. Sam wygląd złoczyńcy prezentował się tak, jakby osoby odpowiedzialne za efekty specjalne miały akurat gorszy dzień w pracy. MODOK to specyficzna postać, do której trzeba odpowiednio podejść, jeśli przekuwa się ją na aktorską wersję. W komiksach był złoczyńcą, który wzbudzał grozę – i to mimo kompletnie przerysowanego wyglądu. Niestety scenarzyści woleli napisać kilka żartów na temat aparycji antagonisty, zamiast zrobić z niego pełnokrwisty czarny charakter. Sama scena jego śmierci to również coś bardzo głupiego. Nie wzbudziła żadnych emocji. Sekundę później bohaterowie przeszli do porządku dziennego. Mam nadzieję, że twórcy MCU znajdą jakiś sposób, aby przywrócić MODOK-a w innej formie.
Podobny poziom niewykorzystania potencjału postaci prezentuje Krylar – chociaż w tym wypadku chodzi raczej o niewykorzystanie talentu
Billa Murraya. Myślałem, że aktor dostanie zdecydowanie więcej czasu ekranowego. Niestety tak się nie stało, bo scenarzyści ograniczyli jego obecność do jednej sceny. A to o wiele za mało na gwiazdę z takim darem komediowym. Zresztą Murray nie mógł w ogóle go wykorzystać, ponieważ scenarzyści napisali dla niego słabe dowcipy związane z intymną przeszłością z Janet. Dlatego zastanawiam się, czy ta postać w ogóle była potrzebna. Tak samo
Michael Douglas nie mógł w pełni zaprezentować się z dobrej strony. W pewnym momencie stał się postacią trzecioplanową. Jego rola właściwie zamknęła się w kilku suchych żartach i finale, w którym przyprowadził armię mrówek, aby powstrzymać Kanga. To za mało, aby wyciągnąć potencjał aktora tego kalibru.
Cieszę się, że poruszono w filmie temat Wymiaru Kwantowego, który do tej pory był ważną częścią MCU, ale twórcy otoczyli go aurą tajemnicy. Scenarzyści wreszcie odarli go z mistycznego charakteru. Szkoda tylko, że nie rozwinięto wątku dręczonej przez Kanga społeczności – jej rozterek czy obaw. Można to było spokojnie zrobić dzięki jakiejś wybranej postaci. Dlatego za bardzo nie mogłem się z nimi utożsamić. W pewnym momencie stali się dla mnie obojętni. A wszystko przez to, że twórcy porzucili ten wątek i wrócili do niego dopiero w finale. Tak jakby przypomnieli sobie o nim pod koniec i na siłę wcisnęli do fabuły. Natomiast pod względem wizualnym Wymiar Kwantowy prezentuje się bardzo dobrze. Panuje w nim psychodeliczny klimat, który mi się spodobał. Chociaż nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to, co oglądam, to zbitka z kilku innych produkcji, które już widziałem. Dostałem bowiem wizualne powidoki takich filmów jak
Avatar,
Gwiezdne wojny, a nawet animacja Disneya
W głowie się nie mieści. Pomyślałbym również, że twórcy recenzowanego widowiska mocno inspirowali się filmem
Dziwny świat, jednak wiem, że to niemożliwe, bo projekty powstawały prawie w tym samym czasie. Jednak koniec końców odpowiada mi ten miszmasz.
Film
Ant-Man i Osa: Kwantomania mógł być znakomitym otwarciem 5. fazy MCU. Niestety film okazał się niewypałem, który ma dobre momenty, jednak nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h