Apokawixa nie jest kolejnym schematycznym filmem o zombie. Xawery Żuławski zabrał głos w ważnych sprawach. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to fantastyczna rozrywka – idealna na trudne czasy!
Płynie
Apokawixa prosto z gdyńskiego festiwalu, wszyscy robią duże oczy, bo
Xawery Żuławski wyciąga asy ze swojego arsenału.
Wybaczcie pokracznej jakości rymy. Chciałem trochę nawiązać do
Mowy ptaków, poprzedniego filmu reżysera, który był swoistym manifestem i listem miłosnym napisanym do swojego ojca. Być może wtedy wielu widzów odbiło się od specyficznego stylu wypowiedzi, ale na szczęście Żuławski się nie zatrzymuje. W nowym obrazie sieje spustoszenie od lirycznych punchline'ów i pokazuje, że nawet film o mocnej gatunkowej tkance, może z powodzeniem stanąć u boku reszty stawki w Konkursie Głównym. Polskie kino potrzebuje oddechu, zwłaszcza – wybaczcie truizm – w tych trudnych czasach. Niekiedy dobrze jest pomówić o klimatycznej katastrofie i polaryzacji w społeczeństwie poprzez trujące ludzi sinice i kiboli zombie spuszczanych ze smyczy w ustawce między zwaśnionymi grupami.
Język Xawerego Żuławskiego – to słynne już traktowanie o tu i teraz, uczta słowna z aktualnych tematów – leci z wyobraźnią pełną pomysłów. Dreszczyk emocji pojawia się na myśl, co jeszcze może wykombinować w przyszłości. Jest twórcą gotowym do realizacji kina rozrywkowego, zdystansowanego i bardzo świadomego, ale w bardzo pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie ma tanich żartów z gatunku, bo chociaż jest komediowo, to tytułową apokalipsę potraktowano z godnością. Nieprzypadkowo do ostatecznego boju stają młodzi ludzie i dorosły mężczyzna, który odciął się od świata zewnętrznego. Żuławski nie porzuca tego, co leży mu na wątrobie, ale ponieważ lekko nie jest, to może warto zaszaleć?
fot. Grzegorz Press, TVN Warner Bros. Discovery
Film przedstawia historię grupy maturzystów, którzy – zmęczeni pandemią – postanawiają zorganizować nad morzem imprezę życia. Mimo niepokojąco wysokiego stężenia sinic w Bałtyku, pierwszego od tysiąca lat całkowitego zaćmienia słońca i dziwnych przypadków zakażeń, młodzi ludzie robią to, co potrafią robić najlepiej – imprezują, piją alkohol i uprawiają miłość. Zmartwienia pewnie przyjdą i każdy na swój sposób się z nimi zmierzy, ale teraz jest teraz i nie ma sensu myśleć o jutrze. Czy można im się jednak dziwić? Po długim czasie siedzenia w domu wreszcie mogą nadrobić stracony czas, wprawiając swoje ciała w rytm muzyki Grubsona. Można zresztą zaryzykować stwierdzenie, że poetyka Żuławskiego w tym filmie jest trochę jak kolejny wers rapowego kawałka: tańczyć, ile wlezie, bo w sumie nie wiadomo, ile zostało nam czasu.
Fatalistyczny aspekt filmu wybrzmiewa bardzo mocno, co do jakiegoś stopnia koresponduje z rozrywkowym sznytem
Apokawixy. Żuławski nie boi się swojej dosłowności, co przypomina
Mowę Ptaków i może przez niektórych być uznane za wadę. Nie wszystkie gagi bawią, ale na szczęście całość napisana jest bezwstydnie i myślę, że młodzi ludzie będą zachwyceni tym, jak zostali sportretowani na ekranie. Może starsze pokolenia będą kręcić nosem, ale zetki i ostatnie roczniki millenialsów (a do tego grona się zaliczam) mogą nawet nie zorientować się, że przez cały seans mają na twarzy uśmiech.
Fabuła nie jest specjalnie skomplikowana, ale aktorsko wyciągnięto z niej maksimum. Kapitalnie radzi sobie cała obsada złożona z początkujących aktorów, którym można wróżyć wielką przyszłość. Brzmią jak osoby, które dopiero odebrały swoje dowody i czują się znakomicie w swoich rolach, które na minimalnym poziomie zostały zniuansowane o pewne osobiste dramaty. Drugi plan również trzyma wysoki poziom i tutaj szczególnie brawa dla
Sebastiana Fabijańskiego, który przypominał trochę postać z serii Mad Max i
Cezarego Pazury, któremu chyba służy towarzystwo młodej obsady.
W filmie Żuławskiego są momenty słabsze, jak wspomniane wyżej niektóre gagi, ale też słabiej wypada próba wprowadzenia melancholijnych tonów. Jest moment, w którym bohaterowie dostają chwilę na powiedzenie sobie kilku cierpkich słów i wygląda to trochę jak doklejone na siłę. Kiedy cichnie muzyka, nie dzieje się z filmem Żuławskiego najlepiej, ale kiedy decybele ponownie skaczą, mamy sto procent świeżej i pomysłowej zabawy. Na ekranie jest istne szaleństwo i mimo dwóch godzin nie ma ani jednego momentu nudy, a to wcale nie jest takie oczywiste. Dużo jest tutaj samoświadomości, traktowania rzeczy z dystansem. I nie chce mi się specjalnie narzekać na sposób, w jaki naciska się na odcisk pewnym grupom. Gatunkowa strona jest ograna znakomicie, a żart z "vege zombie" zapamiętam na długo. Kwestia humoru i konwencja filmu o zombie (która momentami jest wyłącznie dodatkiem) zawsze będzie mocno osobista, ale cieszę się, gdy patrzę na rozwijający się nurt polskiego kina gatunkowego. Oby na tym się nie skończyło.
Recenzja została pierwotnie opublikowana 13 września podczas festiwalu. Podbiliśmy ja na główna z uwagi na premierę w kinach.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h