Na tym etapie opowieści Armada gna już na złamanie karku, więc nowym czytelnikom niezwykle trudno będzie wskoczyć do tego pędzącego konwoju. Jeśli są jednak tacy, którzy zaryzykują i rozpoczną swoją przygodę z tym światem od czwartego tomu, przypomnijmy: komiks Morvana i Bucheta to epopeja science fiction, w której centrum znajduje się Navis – przedstawicielka ludzkiej rasy. Bohaterka przemierza galaktyki na pokładach statków kosmicznych, odbywających niekończącą się podróż jako tytułowa armada (skojarzenia z Battlestar Galactica jak najbardziej zasadne). Społeczność konwoju tworzą przedstawiciele różnych ras, ale ludzi jest tam jak na lekarstwo. Navis robi wszystko, żeby odnaleźć swoich pobratymców. Napisać, że w najnowszym tomie Armady wiele się dzieje, to tak naprawdę nic nie napisać. Akcja pędzi od pierwszej strony i nikt tu nie bawi się we wprowadzenia. Już na samym początku zostajemy wrzuceni w szalony wyścig, w którym udział bierze Navis i jej kompani (jeden z nich bardzo szybko „wylatuje” z gry). Nawet później twórcy nie zwalniają nawet na chwilę. Główna bohaterka skacze od jednego wątku do drugiego, rozwiązując przy okazji wcześniej rozpoczęte sprawy. Naprawdę ciekawie staje się, gdy na scenie pojawia się śmiertelnie niebezpieczny kosmiczny zabójca, którego niepokojąca fizjonomia zdobi okładkę egmontowego wydania tomu. Bestia w sprawny sposób morduje prominentnych podróżnych armady, a w końcu trafia na Navis…i jeszcze kogoś. Wątek ten toczy się praktycznie do samego końca komiksu i wyjawia dużo na temat głównej bohaterki.
Egmont
Armada nie jest łatwą lekturą. Abstrahując już od tego, że do znajomości bieżącego tomu potrzebne jest rozeznanie w poprzednich przygodach Navis, to dynamika narracji jest tak wyrywna, że tu i tam do opowieści wkrada się chaos. Na kartach komiksu po prostu tak dużo się dzieje, że tylko bardzo skrupulatne czytanie uratuje odbiorcę przed pogubieniem się w meandrach historii. Sceny walki serwowane są naprzemiennie z obszernymi dialogami, w których wyjaśniane są poszczególne intrygi, zgłębiane motywacje bohaterów czy analizowane bieżące wydarzenia. Nie możemy sobie pozwolić na pominięcie części z nich, bo historia przestałaby być kompletna. Niestety, czasem kusi, żeby przeskoczyć dany epizod, bo nie w każdym przypadku jest interesująco. Przy takim natłoku wątków i postaci to jednak normalne. Trudno zachować równie wysoki poziom, gdy opowiadamy długą historię. Dopełnieniem tej obszernej opowieści jest oprawa graficzna, która doskonale koresponduje z różnorodnością odwiedzanych przez bohaterów miejsc i spotykanych ras. Przeglądając klatki komiksowe, można dojść do wniosku, że praktycznie każdy kosmita ma swoją unikatową urodę. Ich cechą wspólną jest dziwaczność, a najlepiej prezentują się wspomniani wyżej zabójcy, Yiarhu-Kahowie. Aż dziw bierze, że mainstreamowa popkultura jeszcze nie zagospodarowała ich designu. Stanowiliby z pewnością niezłą konkurencję dla Predatorów i Ksenomorfów. Odpowiedzialny za oprawę graficzną ilustrator Philippe Buchet poświęcił wiele czasu na to, żeby świat Armady był bogaty w szczegóły i ozdobniki charakterystyczne dla konwencji science fiction. Barwna kolorystyka i wymyślne projekty postaci sprawiają, że całość jest bardzo komiksowa, a momentami wręcz bajkowa. Nie ma tu mowy o realistycznej czy naturalistycznej stylistyce. Wydarzenia z czwartego tomu Armady zwiastują rychły koniec sagi. W komiksie bardzo dużo się dzieje, ale podczas lektury czuć, że wszystko zmierza do ściśle określonego celu. Zanim jednak nastąpią finałowe rozstrzygnięcia, czeka nas prawdziwa kosmiczna jazda bez trzymanki.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj