Po kosmicznej przygodzie z Bradem Pittem w filmie Ad AstraJames Gray prezentuje dzieło jeszcze bardziej osobiste, w którym wyraźnie odczuwalne jest autobiograficzne zacięcie. Zabiera nas w podróż po latach 80. – do Queens w Nowym Jorku. Głównym bohaterem uczynił młodego Paula Graffa, z którego perspektywy śledzić będziemy funkcjonowanie jego rodziny i otoczenia, szczególnie w obu szkołach, publicznej i prywatnej. W centrum wydarzeń najmocniej wybrzmiewa jednak ciężar przywileju. Patrzenie w przeszłość jest przecież w pewnym sensie zmaganiem się z tożsamością i czynnikami, które wpływały na rozwój światopoglądu, a może nawet własnej osobowości. Młody Paul słyszy wielokrotnie, żeby “wykorzystał swoją przewagę i nie patrzył za siebie”. Uczony jest doceniania tego, co ma. Jego przyjaźń z czarnoskórym chłopcem imieniem Johnny stwarza reżyserowi szansę do poruszania się w szerokim spektrum tematów. Niemal z każdej sytuacji wychodzi obronną ręką. Gray bywa niestety bezpieczny i trzyma w ryzach autoironię, ale wielkie wrażenie zrobiło na mnie elastyczne i ciągle spójne oddawanie każdemu wątkowi tego, co jest wymagane. Armagedon nie jest bowiem filmem, który poklepuje po plecach i zamienia ból w słodkie ukojenie. Prawdy w nim zawarte są obecne do dziś, a uniwersalność przekazu nie tyle zaskakuje, co rezonuje i zostaje na długo po seansie.
Gray nie spogląda na swoje dzieciństwo przez różowe okulary, ale też nie pomija uroków tamtych czasów. Wspólne puszczanie rakiety z dziadkiem czy malowanie obrazków z superbohaterami – to wszystko znajduje swoje miejsce bez zbędnej tęsknoty i bez uciekania w kierunku retromanii. Łatwo to zresztą docenić, bo jest tutaj mnóstwo niezwykłej szczerości, którą reżyser obdarza nas od początku do końca.
Armagedon ociera się o pamiętnikową konwencję i nie zostawia zbyt dużo miejsca na dokonywanie interpretacji, jednak każdy z nas znajdzie tutaj trochę siebie. Gray bierze na tapet kwestie systemowe funkcjonujące wokół szkolnictwa i tego, jak wiele absurdów znajduje się w szkole odpowiedzialnej przecież za kształtowanie młodych ludzi. Wielokrotnie Paul piętnowany jest za swoją indywidualność, której nie są w stanie dostrzec jego nauczyciele skupieni na tym, by każdy postępował zgodnie z przyjętymi normami. Paul znakomicie grany przez młodego aktora, Banksa Repetę, odrywany jest nawet od podziwiania obrazu Kandynskiego, bo ma stać obok całej grupy w jednym rzędzie i słuchać Pani, która daje dzieciakom pocztówki. Wcale nie lepiej jest w prywatnej szkole, gdzie z mównicy Maryanne Trump (gościnnie Jessica Chastain) przemawia o potrzebie podporządkowania się zasadom i dążeniu do włączenia się w rynkową karuzelę pozwalającą utrzymać obecną sytuację.
W odgórnie zaplanowane trybiki wpadają też rodzice marzący o wielkim domu i wznoszeniu wyżej swojego statusu społecznego, więc najbliższy sercu Paula jest jego dziadek, grany przez wielkiego jak zawsze Anthony'ego Hopkinsa. Wciela się w imigranta żydowskiego pochodzenia, który wielokrotnie musiał udowadniać swoją wartość. Jego spotkania z wnukiem są wielką siłą, zarówno jeśli chodzi o warstwę liryczną, jak i o obdarzanie każdej sceny wielkim ciepłem i niewymuszonym wzruszeniem. Jest na pewno wielką sztuką znalezienie odpowiedniego podziału między naturalnością a oryginalnością, co jednak nawet w przypadku postaci Hopkinsa nie do końca się udaje. Jasne, Gray unika pretensjonalności, ale całkiem słusznie można odnieść wrażenie, że obserwujemy dzień z życia rodziny, która nie dostaje szansy na zarysowanie swojej głębi. W rolach rodziców mamy genialną Anne Hathaway i znakomitego Jeremy'ego Stronga, ale sprowadzani są wyłącznie do roli tła, od którego odbijać ma się główny bohater. Gray potrafi uczynić bohaterów swojego filmu ważnymi, a ich obecność w kadrze jest od początku do końca uzasadniona. Szczególnie przy częstych scenach rodzinnych posiłków twórca po prostu traci czas, który dałoby się spożytkować na mocniejsze akcentowanie roli rodziców w historii.
Armagedon najlepiej radzi sobie w koherentnym prowadzeniu wydarzeń od jednego miejsca do drugiego, oplatając je bardzo ciekawymi wątkami i tematami, które znajdują swoją uniwersalną prawdę. Zakończenie nie pozostawia złudzeń, zostawia nas z mocnym przekonaniem, że nie jest dobrą drogą uciekanie od poczucia winy, ale też warto mieć świadomość tego, co nas otacza i jakie kulturowe uwarunkowania mogą mieć wpływ na nasze otoczenie. Gray nie sili się na tanie emocje i wywoływanie wzruszenia, chociaż może czasem tego brakuje, bo jednak nie potrafi wzbudzić niczego więcej niż odrobiny refleksji połączonej z chęcią poszukiwania podobieństw z dzieciństwem głównego bohatera.