Arrow nie może złapać odpowiedniego rytmu w swojej 3. serii. Po całkiem udanej premierze przyszedł czas na pasmo rozczarowujących odcinków, a my – po ¼ sezonu – możemy mieć wątpliwości, czy w głowach scenarzystów kołacze się jakiś atrakcyjny pomysł na tę opowieść. Jest tu naprawdę mało elementów, które można chwalić. A jak już jakiś wątek zaczyna nabierać rumieńców, twórcy drastycznie go urywają i zapominają o nim na epizod czy nawet dwa. W zamian dostajemy za to z reguły przeciętną sprawę tygodnia przeplataną z jakąś inną ciągłą historią z zupełnie innej beczki. Malcolm Merlyn czy Ra’s al Ghul ostatnio zaginęli bez śladu, ale był marny blef z Royem i dalszy ciąg ewolucji Laurel w Czarnego Kanarka. Wszystko w tym sezonie jest poszarpane i nie sposób odpowiednio wczuć się w klimat nowych odsłon serialu CW.

Scenarzyści zapewne pragną, aby każdy z bohaterów miał pole do popisu, ale nie zdają sobie sprawy, że rotują nimi marnie i niektóre postacie zwyczajnie krzywdzą. Weźmy choćby wątek Laurel, którą prowadzono przez 2 lata w sposób, który neguje i czyni niewiarygodnym fakt, że nagle zdecydowano się również z niej zrobić zamaskowaną mścicielkę. Nieważne, że tak było w komiksie. W uniwersum serialu Laurel Lance jako Czerny Kanarek to motyw naciągany do granic możliwości, wręcz parodia. Przez to, że poświęca się temu tak dużo miejsca, cierpią choćby Diggle czy kapitan Lance, którzy stali się zwykłymi jednowymiarowymi pionkami. Ten pierwszy to nagle zwykły sidekick bez wyrazu, a twardy i nieustępliwy glina to teraz wyłącznie zamartwiający się wiecznie ojczulek.

[video-browser playlist="632846" suggest=""]

Kwestię zeszłotygodniowego cliffhangera również rozwiązano w sposób strasznie mdły. Pomysłów na postać Roya brakuje, a on sam staje się zwyczajnie nudny. Czy Was też wkurzyła poniższa sytuacja? Mamy jakieś strzępki snów, niejednoznaczne wyniki DNA i diagnostykę superprogramu Felicity (no przecież ekspertki z zakresu dziedziny medycyny sądowej) i Roy był w pełni kupiony: Zabiłem Sarę – usłyszeliśmy z jego ust i parsknęliśmy (przynajmniej ja) śmiechem. Litości, panowie twórcy…

Minęły również czasy, kiedy mogliśmy czekać z niecierpliwością na kolejną porcję ciekawych retrospekcji w Arrow, tak jak to było w poprzednich seriach. Te z Hongkongu są wręcz tragiczne, nie posuwają akcji do przodu ani trochę i – co ważne – nie spełniają w ogóle podstawowej funkcji flashbacku, czyli nie rozwijają postaci Olivera. Nie będę się już pastwić nad elementami, które wpisane są w tę konwencję i na które należy patrzeć z przymrużeniem oka. Bo oczywiście mamy w 6. odcinku znów takie kwiatki jak ten sławny i prześmieszny fikołek Roya czy teleport Arrowa w miejsce pościgu kilka sekund po wyjściu z centrum dowodzenia albo całkiem niezłą brykę Laurel bez poduszek powietrznych.

Czytaj również: "Arrow" i "The Flash" - szczegóły odcinków połączonych fabularnie

Arrow zawodzi w tym sezonie i stricte z punktu widzenia serialomaniaka to produkcja obecnie wybitnie przeciętna. Fani komiksów mogą być bardziej wyrozumiali, ale niestety dla mnie to jest telewizja bardzo średnich lotów. Wątków i wrogów powinno być mniej, bo niedługo serial będzie cierpiał na syndrom Spider-Mana 3. Końcówka każe jednak sądzić, że idzie to w przeciwnym kierunku, bo do miasta zawitał nowy złoczyńca – Kupidyn. Mam też nadzieję, że gdy Laurel włoży swój nowy kostium, nie wbije przy tym jednocześnie gwoździa do trumny serialu. No i jest jeszcze ten Roy Palmer, którego wątek akurat (jak na razie jako jedyny) jest prowadzony w miarę kompetentnie. Słowem: jeden wielki chaos – najwyższy czas ten bajzel uporządkować. 

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj