Piętnasty odcinek Arrow to przede wszystkim aktorskie przedstawienie postaci Vixen, która do tej pory występowała w animowanym spin-offie. Zdecydowanie wygląda to dobrze, ciekawie i atrakcyjne - głównie dlatego, że dostajemy tu coś wyrazistego i świeżego, czego w tym serialu dawno nie było. Oczywiście nie oznacza to, że jej wprowadzenie nastąpiło w formie błyskotliwej i jedyną słuszną reakcją jest: "Dajcie mi aktorski serial". Jest nieźle, z potencjałem i fajnym przedstawieniem mocy. Dobrze wypada też humorystyczne nawiązanie Olivera do tego, jak wcześniej poznał Vixen. Twórcy tego serialu wciąż uparcie starają się opierać historię na mdłych wątkach obyczajowych. Zauważcie, że tego wszystkiego było mniej w pierwszym i drugim sezonie, a kiedy już występowało, stało na ciekawszym i mniej banalnym poziomie (za wyjątkiem wyczynów Laurel). Teraz uczucia, relacje romantyczne i braterskie stanowią centrum akcji; dopiero gdzieś na drugim planie jest bycie superbohaterem i walka ze złem, a jeszcze dalej - intryga, która ten serial powinna napędzać. Dlatego też fakt, że Felicity dowiaduje się o dziecku Olivera w taki sposób, a jej reakcja jest najgorsza z możliwych, to dowód na słabość Arrow. Wszystko, co działo się w tym temacie, można byłoby sobie dopowiedzieć po usłyszeniu zdania "Felicity dowiaduje się o synu Olivera". Czy jej argumentacja jest słuszna? Pewnie, ma rację, ale reakcja jest niedojrzała i nieprawdopodobnie denerwująca. Dlaczego twórcy z uporem robią z niegdyś ulubienicy fanów serialu kogoś, kto jest najbardziej irytującą bohaterką? Czy ktoś w ogóle pamięta, jak negatywne emocje wywoływała Laurel? Ja nie, bo Felicity w tym sezonie kilkukrotnie ją przewyższyła. Najgorsza jednak jest ostatnia scena. Z jednej strony plus dla Stephena Amella, który postarał się odegrać jakieś emocje, choć tu też można było trochę lepiej; z drugiej dramaturgia kłótni, padające argumenty i fakt, że akurat w tym momencie Felicity odzyskuje władzę w nogach, by ceremonialnie wyjść po poważnej rozmowie, wypada blado i po prostu źle. Zamiast emocjonującego cliffhangera dostajemy kolejny kryzys w związku. Serio? No url Kłopot w tym, że w części superbohaterskiej jest jeszcze gorzej. Cały czas z kreskówkowego Darhka robiono niezniszczalnego twardziela, którego moc jest nadzwyczajna i nigdy nikt go nie pokona. Skoro przez pół sezonu budowano takie wrażenie, prostota rozwiązania tego wątku w tym odcinku nie mogła się udać. Tak naprawdę obserwujemy błędną decyzję za błędną decyzją. Oglądamy coś, co prawdopodobnie jest częściowo finalną konfrontacją, bo w końcu Darhk zostaje pokonany. Twórcy zrealizowali to w sposób zwyczajny, banalny i wręcz komiczny. Raz dwa i po sprawie. Gdzie emocje? Dramaturgia? Zwroty akcji? Nie ma figurki, nie ma Darhka, koniec. To nie tak powinno wyglądać. Mam nadzieję, że przynajmniej jest to koniec tego złoczyńcy i w kolejnych odcinkach pojawi się ktoś inny, kto może nie będzie sztandarowym przykładem błędnych decyzji. Retrospekcje są dla odmiany ciekawsze, bo w końcu dochodzimy do celu poszukiwań złoczyńców. Wprowadzenie motywu nadnaturalnego pobudza zainteresowanie i aż chciałoby się przyspieszyć akcję, abyśmy poznali nowe informacje. Nadal jest to zapychacz, ale tym razem przynajmniej ma sens i do czegoś prowadzi. Odcinki przed przerwą na tym etapie emisji zawsze były ważne, ciekawe i wywoływały emocje. Tym razem Arrow rozczarowuje festiwalem złych decyzji i tworzeniem opery mydlanej z superbohaterami, która daleko odeszła od niezłej koncepcji prezentowanej w pierwszych dwóch sezonach.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj