Im więcej oglądam Arrow tym częściej przychodzą do głowy nowe pojęcia określające to, czym ten serial jest. Bo w końcu utarło się pojęcie Olicity odnoszące się do niekończącego się wątku miłosnego między Felicity a Oliverem. W tym sezonie pojawił się motyw, który można było spokojnie określać mianem Daddycity. Sam serial spajało przez wiele sezonów też inne pojęcie – teen drama. Po epizodzie „Collision Curse” dodałbym do tego „kill dramę” oraz „team dramę”. Te określenia chyba najlepiej pasują do tego, co działo się w tym odcinku, ale też oddają to, co oglądaliśmy przecież przez wszystkie sezony. Mianowicie odcinek skupia się na wątku Dinah, która szuka zemsty za śmierć swojego ukochanego Vincenta. Dinah staje się w ten sposób pewnym pryzmatem doskonale streszczającym kilka sezonów, kiedy to Oliver, wypełniając swoją szlachetną misję ratowania Star City, raz zabijał, a raz nie, i za każdym razem wałkowano ten sam wątek – czy powinien, czy może jednak nie, ponieważ rodzi to jeszcze większe zło, a może tylko zlać przeciwnika, połamać mu kilka kończyn, a może jednak go zabić i tak dalej. Tego rodzaju moralniaki serwują nam twórcy ponownie. Bo też czy zemsta dokona się, gdy Dinah zabije Laurel, czy nie. Jak rozwiązać tę kwestię między wyborem większego i mniejszego zła. Finał tych wewnętrznych starć podpartych wielkimi przemowami Curtisa jest oczywiście do przewidzenia, stąd ma się wrażenie, że straciło się jednak cenne 40 minut. Problemem jest też dość sztucznie narastający konflikt między obiema drużynami. Ma się w tym przypadku wrażenie graniczące z pewnością, że scenarzyści wpadli na doskonały pomysł podzielenia Team Arrow i doprowadzenie do otwartego konfliktu, ale jak już się zabrali za realizację tego wątku, to równo go spartolili i teraz ciągną, bo nie mają innego wyboru. Ten wątek zwyczajnie jest źle rozpisany, drewniani aktorzy nie są też w stanie wykrzesać z siebie odpowiedniej dawki dramatyzmu, by choć trochę oddać to, jak silny jest ten konflikt. Wszelkie sceny mające tylko podbić ten balonik negatywnych emocji między drużynami, są płaskie i miejscami przypominają te najbardziej emocjonujące i dramatyczne sceny z Mody na sukces. Nawet moment, kiedy wszyscy ze sobą się ścierają, nie zmienił tego odczucia. Wracając do wstępu i uśmiercenia Caydena Jamesa - po obejrzeniu ostatniego epizodu chyba nawet można być wdzięcznym, że jego postaci już w tym serialu nie ma, tym bardziej, że grający go Michael Emerson co prawda grał praktycznie identyczną postać jak w Impersonalnych, a mimo to swoją kreacją bił resztę aktorów na łeb, na szyję. Stąd wróciliśmy już do całkowitej, bez emocjonalnej mielizny. Nadziei na lepsze nie rokuje na pewno ostatnia scena z Laurel. A i w tle nie rysuje się jak na razie żaden ciekawy wątek, bo przecież kolejna próba dobrania się do tyłka Olivera Queena była przerabiana tyle razy, ile on sam miał moralniaka pod tytułem „zabić, czy nie zabić”.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj