Jeśli ktoś jakkolwiek śledzi moją internetową aktywność, to zapewne wie, z czego wynika to zaskoczenie. Wes Anderson, lekko mówiąc, nie jest bohaterem mojej bajki. Ja, jako kinoman wychowany na złotych czasach Tima Burtona, zawsze traktowałem Wesa jako aspirującego ucznia starego mistrza, który jednak nigdy nie potrafił mu dorównać, zatrzymującego się w swoim filmowym języku w pół kroku. Nigdy nie odbierałem Wesowi wizualnego stylu, pazura, na którym powinien był budować ciekawe historie i fenomenalnych bohaterów. I zawsze w tym momencie rozpoczynał się problem – w historiach Andersona było dla mnie zawsze dużo więcej stylu niż tej potrzebnej substancji, tej fabularnej merytoryki, która pozwoliłaby mi się przejmować losami szalonych, niekiedy z dużą werwą napisanych postaci. I nagle wszystko się zmieniło – pojawiło się przed moimi oczami Asteroid City. Film jest opowiadany z dwóch perspektyw – jedna to telewizyjne show prowadzone przez mistrzowsko obsadzonego Bryana Cranstona, w którym ten opowiada o produkcji sztuki, Asteroid City. Jej autorem jest znany scenopisarz grany przez Edwarda Nortona. Poznajemy w tym segmencie także aktorów i reżysera (cudowny Adrien Brody). Z kolei w samym Asteroid City, mieście na pustyni, trwa zjazd Junior Stargazers, podczas którego ma zostać przyznane stypendium dla najlepiej rokujących naukowców. Jedno wydarzenie zmienia bieg tej historii i sprowadza wszystkich uczestników… na Ziemię. Gdy czytałem ten opis, moje wychowane na Marsjanie atakują serce, bijące (mimo przeciwności losu) dla Tima Burtona, musiało zareagować. Stylistyka, którą w Asteroid City proponuje Wes Anderson, jest bowiem szalenie podobna, przynajmniej w kreacji niektórych postaci oraz świata przedstawionego, właśnie do kultowego klasyka Burtona. Wes czerpie z tych samych wzorców co Burton – dlatego jego wizja pełna jest pozytywnego kiczu, tandety i schematów gatunkowych. I jest to bodaj najlepsze połączenie, jakie udało mu się stworzyć, bo nareszcie jego wizualna wyobraźnia nie pozostaje klasyczną sztuką dla sztuki. W tym wypadku stanowi w końcu budulec, oprawę pod wartościową, ciekawą historię – coś, czego dotychczas nie potrafiłem u Wesa dostrzec, będąc odciąganym od zaangażowania emocjonalnego przez nadmierne stosowanie różnego rodzaju reżyserskich wybiegów, tricków wizualnych, które tylko przeszkadzały w odbiorze. Tutaj jest inaczej, jest po prostu znakomicie – Asteroid City to w końcu pełne dzieło tego przecież utalentowanego twórcy, który dotychczas zapominał o merytorycznej warstwie swoich opowieści, niemal w całości poświęcając się obrazkowi. W najnowszym filmie obrazek jest fenomenalny, to oczywiste. Wszystko w rękach scenografa Adama Stockhausena i genialnego operatora Roberta Yeomana wygląda przecież bosko, i to nie tylko tu. Dodajmy do tego jak zwykle inspirującą ścieżkę dźwiękową Alexandre’a Desplata i teoretycznie powinniśmy mieć receptę na sukces. Tutaj ona rzeczywiście została zrealizowana, bo Asteroid City stało się nie tylko zabawą formą, ale też świetną zabawą na poziomie postaci i historii. Jest to bodaj najbardziej śmieszny film Wesa Andersona, w którym żarty (poza może jednym, ale wciąż trafionym w punkt – z Bryanem Cranstonem) nie stanowią jednak prostego puszczania oka do widza, a bardziej rozwijają opowieść i bohaterów, którzy dzięki temu są ludzcy i napisani wręcz z wyjątkową lekkością. Dla wyrównania ich humorystycznej strony, mamy bowiem postaci prawdziwie połamane, pełne realnych problemów, z którymi w większości przypadków nie radzą sobie i próbują je przykrywać dobrą miną do złej gry. Jest to tak inspirująco skonstruowane, z taką świeżością przedstawione, że nie wierzyłem, że autorem może być Wes Anderson – wielka rzecz, duże odkrycie, bo w końcu możemy czuć jakieś emocje do bohaterów, współczuć im, wzruszać się ich postawą. W poprzednich filmach w gruncie rzeczy stanowili oni dodatkowy element wysmakowanej scenografii, często do niej niepasujący. Tutaj scenografia i cała strona wizualna współgra z postaciami, które są jej rozwinięciem, a wręcz stają się najważniejszym elementem opowieści.
fot. Focus Features
+1 więcej
Największa w tym zasługa samego Andersona, który w mgnieniu oka, poprzez 1-2 sekwencje dialogowe, potrafił nam dać niemalże pełny obraz bohaterów. A grają ich idealnie obsadzeni aktorzy. Jason Schwartzman, ostatnio grywający u Andersona tyły, jest tutaj przezabawnym leadem, jednak nie tylko on sprawdza się świetnie w zaproponowanej konwencji – debiutujący u Wesa Tom Hanks kradnie każdą scenę, podobnie jak świetna Scarlett Johansson, której zakompleksiona, pełna wewnętrznego bólu aktorka staje się chwilami emocjonalnym centrum filmu. Obsada, jak to u Andersona, jest olbrzymia, a każdy z aktorów ma co grać – dlatego nie zapominamy o występach Cranstona, Brody’ego czy cudownego Steve'a Carela. Ich postaci wybrzmiewają, mają własne historie, którymi potrafimy się przejąć. Jak ktoś ma wzbudzać w nas emocje, to tak się dzieje. Jak ktoś jest z kolei comic reliefem, to jest nim w najczystszej postaci. Nie spodziewałem się nigdy, że o filmie Wesa Andersona będę pisał tak dużo i tak dobrze. Bardziej zakładałem zdawkową recenzję i sprawdzone u niego 5-6/10. Myślałem, że będzie to film, o którym zapomnę, jak tylko wjadą napisy końcowe. Tymczasem dostałem moją jedyną w tym roku w Cannes dziesiątkę. Jedna z tych filmowych niespodzianek, z których się cieszę najbardziej – Wes Anderson odkupił się w moim sercu, trochę jak kilka lat temu Terrence Malick czy ostatnio Alejandro Gonzalez Inarritu. I właśnie dlatego tak kocham chodzić do kina.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj