Film Avengers: Wojna bez granic igra z naszymi popkulturowymi przyzwyczajeniami do tego stopnia, że z perspektywy czasu może zmienić całą branżę rozrywkową. To opowieść o życiu i śmierci, ale także o nas samych - i to bodajże jedna z najciekawszych sztuczek, które kino dostarczyło nam w ostatnich latach.
Jestem niemal pewien, że gros widzów po seansie filmu Avengers: Infinity War ogarnie niepokojący smutek, subtelnie rozegrany na nutach nostalgii. Pustka, która trawi nasze umysły, będzie się tu jeszcze przeplatać z poczuciem straty. Możemy w tym momencie zawołać za Koheletem: "Marność nad marnościami - wszystko marność. Cóż przyjdzie człowiekowi z całego trudu, jaki zadaje sobie pod Słońcem? Pokolenie przychodzi i pokolenie odchodzi (...). Słońce wschodzi i zachodzi (...). Nie zdoła człowiek wyrazić wszystkiego słowami. (...) To, co było, jest tym, co będzie". Coś się skończyło, czas większych niż życie herosów przeminął. Odwołanie do Starego Testamentu nie jest w żadnym stopniu przypadkowe; gdy wszyscy spodziewaliśmy się potężnych trąb i Czterech Jeźdźców w apokaliptycznym pejzażu, bocznymi drzwiami do naszego świata wdarł się starotestamentowy Bóg-Thanos. Nawet nie po to, by osądzić, ale segregować żywych i umarłych w sobie tylko wiadomy sposób. Jego księga napisana jest krwią i zniszczeniem - potężni superbohaterowie dosłownie i w przenośni przekonują się, że prochem są i w proch się obrócą. Z tego krajobrazu przepełnionego śmiercią wyłania się jednak życie, czy raczej jego istotny, 10-letni wycinek. Sztuczka braci Russo polega bowiem na tym, że wcale nie chodzi tu o istnienie herosów, a o naszą egzystencję.
W psychoanalizie Jacquesa Lacana jednym z kluczowych pojęć jest tzw. faza lustra - symboliczny moment w życiu małego dziecka, które widząc swoje lustrzane odbicie, przeprowadza proces autoidentyfikacji i wybudzania podmiotowości. Czerpiąc z tej koncepcji, możemy założyć, że reżyserzy filmu Avengers: Infinity War chcą postawić przed nami coś na kształt zwierciadła, w którym każdy z widzów będzie mógł się przejrzeć - zwróćcie uwagę, jak często w opowieści ukazane jest to symbolicznie, za pomocą wszędobylskich okien, szkieł, odwróconych figur czy nawet zbliżeń na twarze bohaterów. Przed oczami miga nam całe 10 lat Kinowego Uniwersum Marvela: humor miesza się z powagą sytuacji, a mierzenie własnych cojones z dywagacjami na temat życia i śmierci. Thor uczył się w szkole języka Groota, Drax zaś do perfekcji chce opanować sztukę znikania. Wszystko wydaje się być na swoim miejscu, jednak gdzieś z tyłu głowy od pierwszej sekwencji czujemy, że w bliżej nieopisany sposób rzeczy zaczynają nam się wymykać spod kontroli lub ze stanu, do którego odpowiedzialni za MCU przez lata nas przyzwyczaili. Szalony Tytan miota Hulkiem jak pacynką, Loki wyzionie ducha, opowiadając się ostatecznie po stronie dobra, Nowy Jork trzęsie się w posadach. Finał tej opowieści to bodajże jeden z największych cliffhangerów w dziejach kina; spora część herosów znika nam sprzed oczu. Podobnie jak w genialnym serialu The Leftovers, wcale nie idzie tu jednak o tych, którzy odeszli, ale o tych, którzy zostali - w tym nas, w niepokojącej konsternacji zastygłych po seansie. Najważniejsze w tym momencie jest to, czego na ekranie nie widać: w ciągu ledwie paru chwil finałowej sekwencji cały gatunek superbohaterski wyewoluował do tego stopnia, że potężne jatki, wieczny triumf dobra i powrót do status quo przestały go definiować. Dostaliśmy wszystkie zabawki, jednak ktoś postanowił nam je zabrać. Co wtedy widzisz w lustrze-ekranie? Rozpacz ocalałych herosów, pragnienie życia Petera Parkera, czy może subtelny uśmiech Thanosa?...
Najważniejsza w ocenie ostatniej odsłony Kinowego Uniwersum Marvela wydaje się przyjęta perspektywa. Traktowanie jej jako osobnego bytu mija się z celem i może rodzić trudności w odbiorze ekranowych zdarzeń. Jest tu przecież tłoczno, twórcom bywa śpieszno, siłą rzeczy przy tak rozbuchanej fabule muszą zabierać widzów na narracyjne skróty. Wydźwięk historii nabiera jednak innego znaczenia, gdy podchodzimy do niego jak do ukoronowania 10 lat MCU. Dom Pomysłów wcale bowiem nie chce prowadzić dialogu z popkulturową rzeczywistością, ale sam tę rzeczywistość kreować. Patrząc przez ten pryzmat, Avengers: Infinity War staje się kamieniem milowym nie tylko dla całego gatunku, ale również w obrębie branży rozrywkowej. Marvel po raz pierwszy tak dobitnie pokazał, że nasze popkulturowe nawyki i przyzwyczajenia może obrócić w perzynę, ot tak, pstryknięciem palcami. Nikt tu przecież jeńców brać nie zamierza - ani Thanos, ani bracia Russo.
Reżyserzy snują swą opowieść na bazie osobliwego ekranowego mariażu zamaszystych ruchów narracyjnych i nakręconych z olbrzymim rozmachem scen bitewnych z kameralnością. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, przy czym skrupulatne i nienachalne zaglądanie we wnętrza herosów jest jednym z najjaśniejszych, jeśli nie najjaśniejszym punktem filmu. Odwróćcie perspektywę: nie patrzcie na wewnętrzne zmagania superbohaterów ze samymi sobą jako dodatek do zasadniczej osi fabularnej - jeśli podejdziecie do tej kwestii zgoła przeciwnie, zdacie sobie sprawę, jak wiele się dookoła nas zmieniło. Thor stracił w życiu w zasadzie wszystko, Hulk nie pali się do bądź co bądź pierwszorzędnej bitki, Tony Stark ma wizję z kapciami w roli głównej, a awansowany na Mściciela Peter Parker zachowuje się tak, jakby trafił do superbohaterskiej kapeli rockowej. Intymny wymiar opowieści znakomicie rezonuje jeszcze w interakcjach między postaciami. Nad taką specyficzną gromadką doprawdy trudno było zapanować, ale nieoczywisty charakter tworzenia się kolejnych ekranowych par i grup raz po raz staje się katalizatorem całej historii, w dodatku nadając jej nieustannie zmieniające się tempo. Doktor Strange i Iron Man na chwilę zatracają się w pojedynku własnych ego, Star-Lord zmienia głos pod wpływem obecności Thora, Rocket wykazuje nawet odrobinę empatii w stosunku do boga burzy i piorunów, a Spider-Man znajdzie wspólny język ze Strażnikami Galaktyki. Gdy trzeba, dynamika tych relacji prezentuje się na ekranie zabawnie, by w innych miejscach oddawać powagę całej sytuacji.
Na drugim biegunie tej sieci wzajemnych powiązań wyłania się Thanos – złoczyńca, na którego MCU przez ostatnie 10 lat sobie zapracowało. Żaden to międzygalaktyczny szubrawiec z pierwszej łapanki; jego motywacje są czytelne, a skomplikowany charakter postaci wzmacnia jej wiarygodność. Szalony Tytan ma osobliwą wizję życia mierzonego w skali kosmicznej, które może rozkwitać dopiero wtedy, gdy nawozem dla niego stanie się unicestwienie połowy istnień danej planety. Antagonista nie chce jednak dać się złapać w totalitarną szufladkę - jego powolny chód, tembr głosu i rozpisana na emocjonalną modłę relacja z Gamorą sprawiają, że nawet ucieleśnienie zła ma w sobie pierwiastek ludzki. Jest coś niepokojącego w scenie, w której Thanos uśmierca córkę, by zdobyć Kamień Duszy. On, międzygalaktyczny rolnik z kosą w ręku, który chce spojrzeć na swoje zaorane krwią pole o wschodzie słońca, kocha. Na swój własny sposób, pogodzony z wszędobylskim w jego egzystencji odrzuceniem. Niezrozumiany Szalony Tytan jest kluczem do rozszyfrowania całego filmu. Avengers: Infinity War to bowiem najprawdziwszy destylat kina superbohaterskiego w stanie czystym – kulminacją heroicznych powinności staje się najwyższe poświęcenie, cena życia, którą trzeba zapłacić na froncie walki ze złem. Dopiero wtedy istnienie współczesnych półbogów nabiera nowego sensu, jest pełne w swojej niepełności.
Jeśli Marvel w ostatniej odsłonie swojego Kinowego Uniwersum chce dokonać rewolucji, to ta faktycznie rozgrywa się na ekranie, rozpisana jeszcze pod dyktando prawdziwych wydarzeń z XVIII-wiecznej Francji. Thanosowi przypadnie więc tu rola siejącego terror jakobina, a herosi do walki ruszą z trzema jakże znanymi hasłami. Jest wolność w jej demokratycznym rozumieniu, na której straży stoją Mściciele, osobliwa wariacja na temat równości zaserwowana nam przez Szalonego Tytana i wszechobecne braterstwo, zaklęte choćby w powitaniu Kapitana Ameryki i Bucky'ego. Superbohaterowie prowadzą nas na barykady, wakandyjskie pieśni zagrzewają do boju, jednak gdzieś z tej pędzącej do utraty tchu akcji i humorystycznego dialogu z widzem wyziera opowieść o bólu i śmierci, jako de facto jedynych prawdziwych elementach życia. Kontrapunktem ekranowego przemijania stają się uczucia - łza w oku Thora, konający Iron Man, miłość Scarlet Witch i Visiona czy nienawidząca ojca Gamora. Tango emocji dopełniają jeszcze umiejętnie dobrane, dobrze nam znane tematy muzyczne. Motyw przewodni z The Avengers wybrzmiewa z pełną mocą, gdy Cap, Czarna Wdowa i Falcon idą Visionowi na odsiecz; z czasem jednak tonacja staje się subtelniejsza, przebijając nieśmiało spomiędzy rozrzuconych ciał i gorączkowo próbujących uratować Ziemię bohaterów.
W tym całym ekranowym rozgardiaszu doprawdy trudno ocenić popisy aktorskie członków obsady. Jakimś błogosławionym zrządzeniem losu w kwestii ekspozycji postaci wszystko trafia jednak na właściwe miejsce, a każdy z herosów przeżyje na ekranie swoją chwilę chwały. Bodajże najlepiej widać to na przykładzie dwóch przeciwległych biegunów tej samej opowieści – Gamory i Ebony Mawa. Choć oboje wyzioną ostatecznie ducha, ich droga do śmierci jest zupełnie odmienna. Córka Thanosa zmaga się z autentycznym, rodzinnym dramatem, a jej ofiara jest tyleż przejmująca, co naznaczona przewrotnością pozbawionego sensu istnienia. Ebony Maw jawi się początkowo jak domokrążca, próbujący nam wcisnąć szemrane periodyki o swoim bóstwie; jego modus operandi i charakterystyczny styl bycia sprawiają jednak, że wybija się on ponad inne Dzieci Thanosa. Scenarzyści wycisnęli z postaci to, co w nich unikalne, dzięki czemu nawet kilka chwil ekranowego czasu starcza po temu, by każdą z nich na nowo polubić. Może ostatni już raz...
W aspekcie wizualnym mamy tu bez dwóch zdań do czynienia z jedną z najpiękniej ukazanych opowieści, jakie w swojej historii widziała popkultura. Pal już licho większą niż życie bitwę w Wakandzie; bracia Russo jak wytrawni pokerzyści korzystają z przeróżnych technik realizacyjnych, tasując nimi przed naszymi oczami z ogromną skrupulatnością. Szerokie panoramy kontrastują z kameralnym wymiarem ekranowej jatki – ujęcia z ręki będą się tu przeplatać z nieustannymi zmianami perspektywy. Ze ściśniętym gardłem obserwowałem scenę, w której szybkonodzy Kapitan Ameryka i Czarna Pantera pędzą do boju z armią Thanosa jak na zatracenie, na pohybel wszystkiemu. Choć w tej sekwencji przyjmujemy bezpieczną perspektywę lotu Falcona i War Machine'a, lada moment robi się niepokojąco, jakby reżyserzy zawiesili kamery na przeróżnych częściach ciała konkretnych postaci. W takim podejściu pomaga znakomita praca montażystów i odpowiedzialnych za efekty specjalne, którzy musieli dwoić się i troić, by rozpędzony pociąg wizualny w żadnym momencie się nie wykoleił. Bracia Russo skomponowali realizacyjną symfonię, doskonale wiedząc, kiedy uderzyć we właściwe nuty. Nic to, że z nieba spada Thor w trybie berserka - jądro ciemności ekranowych wydarzeń jest gdzie indziej, w głębi lasu, nad płynącym z wolna strumykiem, gdzie dopiero co Hulkbuster zatańczył tango wagi ciężkiej z Cull Obsidianem. Ot, wariacja na temat powrotu do źródeł. Tylko Raj został już utracony.
Ruszyła już giełda możliwych wytłumaczeń filmu, sposobów na odwrócenie stanu rzeczy. Sęk w tym, że nastał teraz czas refleksji - nad kondycją kina superbohaterskiego, naszymi 10 latami z Kinowym Uniwersum Marvela i życiem jako takim. Nawet jeśli rodzimy się gdzieś pomiędzy moczem a kałem, to każdy z nas skrycie marzy, by jego ziemskie czyny brzmiały echem w wieczności. Przewrotność istnienia i jego rozmaite (bez)sensy to coś, co zostanie w naszych głowach przynajmniej do momentu premiery Untitled Avengers Movie – nie wszystko przecież poszło po naszej myśli. W filmie Avengers: Infinity War Marvel redefiniuje nasz sposób postrzegania branży rozrywkowej, tworząc zupełnie nowy kanon popkulturowego elementarza. By znów odwołać się do Koheleta: "Jest czas rodzenia i czas umierania. (...) Czas szukania i czas tracenia. (...) Czas milczenia i czas mówienia". Zostają imponderabilia, te subtelne, niedające się opisać momenty, które przeżyliśmy w trakcie seansu. Nikt Wam ich już nie zabierze. A rozbitym Mścicielom możemy w tej chwili powiedzieć tylko jedno: Avengers, rozejdźcie się! Nawet jeśli Nowy Testament nigdy dla was nie nadejdzie, a my będziemy błądzić w ciemnościach po kolejnych kręgach piekła, gdzie czekają już na nas upiory pokroju Red Skulla...
Z kronikarskiego obowiązku dodam jeszcze na koniec: dorzućcie do oceny połówkę. Wam wszystkim i sobie życzę, byśmy za rok o tej porze dostali arcydzieło. Wszyscy na to czekaliśmy, prawda?