Pierwsze dwie godziny Babilonu zabierają nas na jedną wielką imprezę i urzekają miłością Damiena Chazelle'a do kina ze Złotej Ery Hollywood. Niestety, gdy pojawiają się sceny, które idealnie domknęłyby bardzo dobry film, twórca nie potrafi powiedzieć sobie "stop". Babilon trwa przez następną godzinę, która staje się wyczerpującym spektaklem. I wcale nie mówi więcej o postaciach – tracimy ich z oczu, co ostatecznie temperuje wszelkie nasze zachwyty. Przedłużające się sceny i wątki nie wnoszą niczego szczególnego, a jedynie sprawiają, że mamy ochotę wiercić się w kinowym fotelu. Nie zmienia tego nawet pojawienie się na ekranie Tobeya Maguire'a, bo jego rola przypada akurat na momenty, których Chazelle mógł się pozbyć. Babilon w swoim symbolicznym znaczeniu odnosi się oczywiście do systemu uciskającego wolnych ludzi, zepsucia, upadku zasad oraz podziału na lepszych i gorszych. Chazelle z charakterystycznym dla siebie rytmem opowiada o Hollywood, które widzimy tutaj jako miejsce najlepsze i jednocześnie najgorsze. Impreza do białego rana, szybka kąpiel w basenie i można ruszyć na plan filmowy! Przejmujące na pewnym poziomie jest to, jak tamte czasy konfrontowane są z dzisiejszym Hollywood. Uniwersalność tych zdarzeń zadziwia, ale też szokuje, bo pokazuje, że możemy być coraz bardziej nowocześni, ale nie unikniemy zepsucia w tej branży. Widzimy to za sprawą trzech wątków: marzącego o sławie Manny'ego Torresa, chcącej zostać wielką gwiazdą Nellie LaRoy oraz Jacka Conrada, który najlepsze lata ma za sobą i nie radzi sobie z udźwiękowieniem filmów, co historycznie zakończyło karierę wielu aktorów.
Fot. Materiały prasowe
Dla kinomanów jest tutaj zresztą całe mnóstwo smaczków. Zapamiętacie scenę z Nellie, która potrafiła zapłakać na pięćdziesiąt różnych sposobów, ale po udźwiękowieniu produkcji ma kłopoty z odpowiednią tonacją. Chazelle w sposób przejaskrawiony, ale niezwykle zabawny i celny pokazuje istotę przemian w X muzie. Babilon jest zresztą najlepszym filmem wtedy, gdy to właśnie zdarzenia pokazują nam istotę zagadnień, a nie wypełnione banałami dialogi o magii dużego ekranu. Ostatnia godzina seansu serwuje nam łopatologiczne wyjaśnienie, że kino jest wielkie. Esejowa forma z początku widowiska czyni to znacznie lepiej. Kres epoki kina niemego był dotkliwy dla wielu legend, które miewały problemy z dykcją, właściwym akcentem lub śpiewem. Jeśli nie mieliście świadomości tego, jak wielką zmianą okazał się w przemyśle Śpiewak jazzbandu, to Chazelle Wam to wytłumaczy w możliwie najciekawszej formie za pomocą nieskrępowanego humoru. Powie też coś więcej o krytyce i pozbawionych empatii opiniach widzów na temat artystów. Widownia jest bezlitosna, ale trzeba ją kochać, bo bez niej nie byłoby tej całej napędzanej miliardami dolarów machiny. Wspomniany początek ogląda się jednym tchem. Dzieje się dużo, tempo przypomina partyturę muzycznych utworów genialnego Justina Hurwitza, a noga podskakuje w rytm kolejnych ekranowych wygibasów Margot Robbie. Łatwiej jest więc wybaczyć momentami pretensjonalną historię i liczne potknięcia. Jeśli chodzi o wady, najbardziej szkoda bohaterów, którzy pod koniec przestają być istotni. Spełniający swoje pasje bohater grany przez Diega Calvę stanowi w pewnym sensie symbol człowieka szlachetnego, który został nieznacznie popsuty przez hollywoodzkie trybiki. Natomiast znakomity jak zawsze Brad Pitt potrafi przejmująco sprzedać wątek schyłku kariery. Szkoda więc, że końcówka – jak już wspomniałem – rozmywa najciekawsze elementy. Jest jednak jeden moment, który trochę ratuje sytuację. Chodzi o scenę ze łzami spływającymi po policzku bohatera w czasie seansu Deszczowej piosenki. Autentycznie mnie to poruszyło. Byłem wtedy najbliżej z postacią. Choć pod względem montażowym nie zadziało się najlepiej, to ta konkluzja z Babilonu pozostanie ze mną na dłużej.  Chazelle kapitalnie lawiruje między scenami wypełnionymi górami koki, wykwintnie przyrządzonymi daniami i wymiocinami zmęczonej tym wszystkim aktorki. Jednocześnie trafia w punkt, jeśli chodzi o tęsknotę za sławą. Dotyka kruchości tych, którzy boją się wypaść z obiegu. Nie do końca rozumiem, dlaczego Chazelle nie skrócił tego filmu o masę zbędnych rzeczy. Czy za bardzo wierzył w swój geniusz? Nie wiem, ale jedno jest pewne – czekam na kolejną imprezę, którą zorganizuje. Mam tylko nadzieję, że nie będzie aż tyle gadał.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj