Barbarzyńcy to serial, którego gatunek może być kwestią sporną. Jest to po trochu serial kostiumowy (najbezpieczniejsze określenie), ale też historyczny, bo opowiada o prawdziwych wydarzeniach, wykorzystując do tego postacie, które naprawdę brały w nich udział. Tego typu produkcje mają to do siebie, że nawet opierając się na faktach, nadal są fikcyjnym ich odzwierciedleniem, a nie dokumentem. Na przykład jeden z głównych bohaterów historii Folkwin to jedna z niewielu postaci, która nie ma swojego pierwowzoru w prawdziwych uczestnikach bitwy w Lesie Teutoburskim, więc twórcy podjęli szereg decyzji ubogacających opowieść, jej dramaturgię i przebieg. Jest to dość istotne przy odbiorze, bo dobrze pamiętać, że nie oglądamy fabularyzowanego dokumentu. Choć trzeba twórcom przyznać, że decyzje o dywersyfikacji językowej Barbarzyńców świetnie wpływa na klimat serialu. Germanie mówią po niemiecku, a Rzymianie po łacińsku. Oczywiście można domyślić się, że Germanie w tamtych czasach pewnie mówili inaczej, ale tu nie chodzi o takie detale, a o zbudowanie iluzji realizmu. To sprawdza się naprawdę kapitalnie. W jakim stopniu konstrukcja fabuły pierwszego sezonu przypomina filmy historyczne znane z kinowego ekranu. Mamy obszerną ekspozycję świata przedstawionego i sytuacji polityczno-społecznej oraz oczywiście bohaterów, którzy odegrają istotne role w nadchodzącym konflikcie. Nie brak knucia, spisków oraz wbijania noża w plecy przed ostatecznym zjednoczeniem we wspólnym celu. Są widzom klarownie przedstawione motywacje pionków na szachownicy i przygotowania do ostatecznego szach-mat. Być może w dużej mierze wiele tych historii naprawdę tak przebiegało, być może to są gatunkowe schematy wykorzystywane przez twórców. Nie odbieram tego jako wady, bo to po prostu są standardy gatunkowe obecne w tym serialu.  Nie oznacza to, że jest on w całości oparty tylko na nich. To jest klarowny sygnał dla każdego widza, czego dokładnie można oczekiwać po serialu Barbarzyńcy.
fot. Netflix
+24 więcej
Istotna jest forma opowiadania o wydarzeniach, bo obserwujemy wszystko z perspektywy trzech postaci: wojownika Cherusków Folkwina, Tusneldy oraz Arminiusza, Germana, który wychował się w Rzymie pod okiem wysoko postawionego w hierarchii Warusa. To pozwala nadać temu serialowi ludzki charakter  i emocje. Folkwin wypada najbardziej stereotypowo i wydaje się postacią niedopracowaną. Tak jakby został stworzony tylko po to, by zasugerować oczywisty trójkąt miłosny, który ma marginalne znaczenie i pojawia się gdzieś na trzecim planie. Arminiusz grany przez Laurence'a Ruppa to postać niezwykle ciekawa, bo postawiona pomiędzy dwoma światami, więc też łatwo się domyślić, dlaczego ostatecznie podejmie taką, a nie inną decyzję i co go do tego zmotywuje. Nie da się mu odmówić charyzmy, wyrazistości oraz odpowiedniego nacechowania emocjami. W dużej mierze wydaje się on stereotypowym wodzem o dość sztampowych cechach, ale diabeł tkwi w szczegółach. We wszelkich niuansach, które pokazują jego rozdarcie, moralny dylemat i emocje. Jednak to Tusnelda grana przez Jeanne Goursaud wydaje się kraść serial. To jest jedna z takich sytuacji, gdy aktorka zostawia na planie prawdopodobnie więcej, niż scenariusz jej na to pozwala. Jest niezwykle wyrazista, charyzmatyczna i przede wszystkim ma sobie dziwny magnetyzm, który sprawia, że cała uwaga w danych scenach jest skupiona na jej postaci. fot. Netflix Biorąc pod uwagę przekrój sześciu odcinków trudno do końca na coś narzekać. Tempo opowiadania historii jest dobre, a twórcy sprawnie skupiają się na zbudowaniu emocjonalnej więzi pomiędzy widzem a bohaterami. To taki moment, gdy zaczynamy przekonywać się, że Rzymianie to zło, które musi zostać ukarane, więc kibicowanie głównym postaciom staje się łatwe i przyjemne. Nie brak emocji, napięcia (zwłaszcza w egzekwowaniu planu przygotowania do bitwy) i świetnej realizacji. Serial ma postaci proste, czasem stereotypowe (zwłaszcza zdradziecki Segestus wzbudzające fale antypatii), ale dobrze i świadomie wkomponowane w opowiadaną historię. Niby jest to wszystko oczywiste, przewidywalne, ale w jakimś stopniu jest to cecha gatunkowa opowieści opartych na prawdziwych wydarzeniach. To jak oglądamy Braveheart z Melem Gibsonem, od samego początku wiemy, w jaką stronę to idzie, ale rozrywka jest przednia. Podobnie jest właśnie w Barbarzyńcach, którzy świadomie operują gatunkowymi schematami, racząc widza świetnie i pięknie nakręconą historią, jakich obecnie nie kręci się w Europie czy w Stanach Zjednoczonych. Tym samym Barbarzyńcy stają się propozycją dla każdego, kto tęskni za produkcjami dążącymi do krwawej jatki, ale niezapominającymi o budowie emocji, rozwoju charakterologicznym i po prostu rozrywce, bez artystycznego przekombinowania. Barbarzyńcy czasem starają się silić na metafory i symbolikę, w jakimś stopniu nawiązującą do omawianych w fabule wierzeń. Bynajmniej nic w tym nie wchodzi na rejony serialu fantasy, nawet w klimacie realizmu Gry o tron, ale i tak wydaje się zbyt często troszkę zbyteczne i niepotrzebne. Zwłaszcza kwestia brata Tusneldy, którego wątek choć początkowo jest opowiadany z potencjałem, nie dostarcza satysfakcjonującej konkluzji. Zaledwie kilka takich scen nieszczególnie przeszkadza. A to doprowadza do konkluzji, jaką jest bitwa w Lesie Teutoburskim. Sceny akcji mają to do siebie, że będą puste i obojętne widzowi, jeśli nie będą mieć emocjonalnego znaczenia. To starcie wyreżyserowane przez jednego z najlepszych reżyserów Wikingów pokazuje, jak pierwsze 5 odcinków jest ważne dla odbioru tych scen batalistycznych. Z jednej strony wywołują gigantyczne emocje, a klimat sprawia, że ciarki przechodzą po plecach, bo jest to nakręcone z wizją, artyzmem, ale jednocześnie z rozrywkowym charakterem.  Klimat wylewa się z każdego kadru przez całą bitwę... nie, to nie jest bitwa, to jest rzeź - krwawa jatka nakręcona w efektowny i brutalny sposób. Spełniająca oczekiwania widza szukającego tego typu scen, w których rzymskie legiony stawiają czoło hordom barbarzyńców. Niby nie jest to poziom kinowy, bo widać, że ten serial nie miał budżetu choćby Gladiatora, a w porównaniu do Rzymu HBO mniej w tym starciu efektów komputerowych, a więcej - podkreślę to jeszcze raz - wywołującego ciarki po plecach klimatu. Tej atmosfery, napięcia, które sprawia, że procentuje pięć odcinków wstępu, budowy historii, motywacji, relacji i emocji.  Barbarzyńcy to nie Gra o tron, Wikingowie czy Rzym. Serial, pomimo korzystania z gatunkowych standardów, ma swój styl, klimat i charakter. Jest to propozycja dla każdego wielbiciela kostiumowych widowisk. Intrygujące jest to, że końcówka zapowiada 2. sezon (o czym producenci wspominali), bo  historia Arminiusza  może być równie dobrą serialową rozrywką.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj