Miałam wiele obaw przed seansem Barren. Mordechai Vardi mógł pójść na łatwiznę i postawić na sensacyjność. W końcu punkt wyjściowy tej historii – czyli gwałt na zdesperowanej kobiecie – daje wiele okazji do zaszokowania widza. Zostałam jednak miło zaskoczona. Reżyser postanowił podejść do swojej bohaterki ze zrozumieniem i czułością. Na żadnym etapie nie próbował zatrzymać widza przy ekranie brutalnymi i mocnymi scenami. Zamiast tego, w przeciwieństwie do wielu innych twórców, postanowił zaufać publiczności. I dzięki temu to jeden z najlepszych filmów w paśmie On Air, jakie przedstawiono na tegorocznym festiwalu filmowym Tofifest.
Mam spory problem z tym, jak przedstawia się gwałt na ekranie. Nawet jeśli twórca stara się go namalować w złym świetle, to zwykle i tak pokazuje go z punktu widzenia napastnika. Reżyserzy, choć w teorii sympatyzują z ofiarą, zamiast przedstawić zdarzenie z jej punktu widzenia, wolą rozbierać aktorki na ekranie. Poza tym, media są tak przesiąknięte takimi scenami, że powoli brutalność wobec kobiet na ekranie przestaje szokować, a granice tego, co wstrząsające, są stale przesuwane. Dlatego cieszę się, że Barren całkowicie zrezygnowało z tego zabiegu. Do gwałtu dochodzi tak naprawdę poza kadrem i trwa chwilę. Ponieważ to, co jest ważne w tej sytuacji, to fakt, jak bohaterowie sobie z nią radzą, a także kto tak naprawdę jest religijny, a kto próbuje tylko wykorzystać tę wiarę jako narzędzie do własnych celów.
To jak postanowił pokazać tę historię Mordechai Vardi w ogóle jest bardzo mocną stroną filmu. Tak jak wspomniałam we wstępie, nie ma tu taniej sensacji. Ani zapychaczy w postaci wydumanych scen czy pustych dialogów. Wszystko, co zostało pokazane na ekranie, zostało przemyślane i miało cel. Mam wrażenie, że w kinie niezależnym, ambitnym i artystycznym twórcy boją się konkretów jak ekipa Kuchennych Rewolucji latających talerzy. Czują potrzebę, by przedłużać, pokazać jak najwięcej i często przez to przedobrzają. Barren z kolei ma bardzo dobre tempo, przez co nie nudzi widza i trzyma go w napięciu do samego końca. To przeciwieństwo filmu, który włącza się jako tło do niedzielnego obiadu. Jeśli miałabym choć na chwilę odwrócić wzrok od ekranu, to musiałabym pauzować seans, by nic nie stracić. To oczywiście zasługa dobrego montażu i sprawnego reżysera, który nie zachłysnął się swoimi możliwości i postanowił oszczędnie wykorzystać dostępny materiał.
To, co jest niesamowite, to fakt, jak w Barren błyszczą kobiety. Można by pomyśleć, że w filmie o ortodoksyjnych Żydach ich uczucia spadną na drugi plan. Większość produkcji przedstawia je przecież jako nieszczęśliwe i pasywne. Nie wspominając o tym, że lwia część męskich artystów ma problem z tym, by wejść na chwilę w damskie buty. Szczególnie w przypadku tak wrażliwej kwestii, jaką jest niepłodność. W tym wypadku za to żeńskie bohaterki są dobrze napisane i wspaniale zagrane. Mili Eshet ma najbardziej ekspresyjne oczy, jakie od dawna widziałam na ekranie. Przechodzi przemianę z kobiety, która ma problem z asertywnością, w kogoś, kto wie, czego chce, a przy tym nie traci swojej wrażliwości. Za to Ilanit Ben-Yaakov, która gra jej teściową, pokazała mądrą i silną postać matki, która widzi wady we własnym synu i nie zamierza brać jego strony, gdy popełnia jeden błąd za drugim. Potrafi krzyknąć, postawić się i nie udaje ślepej, gdy dzieje się coś złego. Obie aktorki naprawdę świetnie wywiązały się ze swojego zadania, dając subtelny, ale realistyczny występ. Na tle całej obsady to zdecydowanie im należą się największe brawa.
Barren dotyka naprawdę ważnego problemu. Wbrew pozorom nie jest to ani niepłodność, ani religia. To pokazanie sytuacji, w której osoba przedstawiana przez całe życie jako godna zaufania, jest właśnie tą, która w najbardziej brutalny sposób postanawia Cię skrzywdzić. Na miejscu rabina mógłby być członek bądź członkini rodziny, partner lub partnerka, mąż albo żona. W pewnym momencie filmu główna bohaterka mówi, że nigdy nie przyszłoby jej na myśl, że mógłby istnieć zły rabin. Całe życie ostrzega się nas, by uważać na ulicach i w klubach, a nie we własnym domu. Barren pokazuje, że oprawca może być kimś, kogo nigdy byś o to nie podejrzewał. Ostrzega przed ludźmi, którzy będą próbować wykorzystać to, w co wierzysz, przeciwko Tobie. Próbuje oddzielić dobro od zła, gdy granica pomiędzy tymi dwoma pojęciami zostaje zatarta w dobie fałszywych proroków, którzy według mnie we współczesnych czasach mogliby być też samozwańczymi specjalistami, kołczami i guru. To był naprawdę dobry seans, który z czystym sumieniem mogę polecić każdemu.