Louis C.K., Jonathan Krisel i Zach Galifanakis. Ta trójca zdecydowała się popełnić specyficzne dzieło – dziesięć (choć obecnie, rzecz jasna, już dwa razy tyle) półgodzinnych odcinków opowiadających o Chipie Basketsie (w tej roli ostatni z wyżej wymienionych panów), mężczyźnie, którego marzeniem jest zostać klaunem. W tym celu studiuje specjalny kierunek w Paryżu, a gdy próba nauki kończy się porażką (będącą dopiero wstępem do całego pasma niepowodzeń spotykających nieustannie bohatera), wraca do domu w Kalifornii u boku niekochającej go paryskiej narzeczonej (której – o czym uczciwie, trzeba przyznać, uprzedza – zależy jedynie na zielonej karcie i pozostaniu w USA) i jako klaun Renoir rozpoczyna występy na rodeo – występy bolesne i upokarzające. Tak rozpoczyna się jego nieustanna walka, przy wsparciu panicznie przerażonej możliwością zasmucenia kogokolwiek agentki ubezpieczeniowej stara się uzyskać względy lekceważącej go żony, odnieść prawdziwy sukces jako klaun, a przede wszystkim jako człowiek – dotychczas samotny nieudacznik w średnim wieku. Jakkolwiek zarys fabularny nie brzmi porywająco i zastanawiać się można, jak zrobić z niego naprawdę dobry materiał na serial, na wstępie zaznaczę, że twórcom udała się ta sztuka. Baskets prowadzi historię za pomocą tej specyficznej formy, która umiejętnie zbudowana zaskarbia sobie uwagę większości widzów – otóż ta, bądź co bądź, komedia, opiera się na niewesołych fundamentach. Większość żartów i gagów ma wcale nieśmieszne, wręcz dramatyczne podłoże. Wzorem tergo typu narracji i formuły był dla mnie dotychczas niedościgniony BoJack Horseman platformy Netflix, animacja ta odnalazła jednak potężnego rywala. Ta historia ciągłych starań i potknięć okraszona jest olbrzymią dozą groteski i absurdu. Chip, skrajny pechowiec, walczy jak może, choć wszystko zdaje się działać przeciw niemu, zwłaszcza jego niełatwy, egocentryczny charakter. I choć wszystkie spotykające go, nieraz wręcz surrealistyczne wypadki są przede wszystkim (a przynajmniej na pierwszy rzut oka) sytuacjami nacechowanymi komediowo, im dalej w las, tym częściej ich rozwój tłumi wywołany chwilę wcześniej uśmiech widza, uderzając swym tonem w zupełnie inne emocje. Dostrzegamy tu pewien – i nie będzie to nadużycie – mroczny pierwiastek, a śmiech staje się śmiechem przez łzy. I to naprawdę działa. Doskonałe dialogi potrafią w ciągu niespełna minuty przeprowadzić widza przez gamę skrajnie różnych odczuć – od rozbawienia, poprzez żal, a nawet dyskomfort (tak, Baskets potrafi wytrącić widza ze strefy komfortu). W całym swym absurdzie produkcja przedstawia niezwykłą dynamikę między postaciami, wprowadza relacje jednocześnie komiczne i wiarygodne, czyniąc obraz serialowego świata bez problemu akceptowalnym. Wszystko ma tu swój sens i nie podlega dyskusji, choć biorąc pod uwagę całokształt może się to wydawać niedorzeczne. Jest to zasługą zarówno scenariusza, jak i świetnej obsady. Galifanakis jako Chip i jego brat bliźniak, Dale (będący jednak postacią drugoplanową) świetnie sprawdza się w dwóch kreacjach tak odmiennych od siebie charakterologicznie braci; potrafi rozbawić slapstickową niezdarnością, wzbudzić współczucie reakcją na niekorzystny rozwój wydarzeń, a nawet – w niektórych sekwencjach – nastroić widza wręcz melancholijnie. Nie ustępują mu Martha Kelly jako przypadkowa przyjaciółka, ubezpieczycielka Martha, oraz potrafiąca wywołać niechęć i sympatię jednocześnie Sabina Sciubba w roli Penelope, żony głównej postaci. Największe wrażenie robi jednak nie kto inny, a sam Louie Anderson, wcielający się w Christine Baskets, matkę Chipa. Ten w pierwszej chwili zaskakujący casting okazał się bezbłędny – przy pełnej świadomości, że w Christine wciela się mężczyzna, z czasem zaczyna się o tym niemalże zapominać, a przynajmniej nie odczuwa się tego podczas seansu. Widz przyjmuje, że Louie to po prostu MATKA, bez zmrużenia oka i cienia wątpliwości. To chyba można już nazwać sztuką (nagrodzoną zresztą nagrodami Emmy i Critics' Choice Television). Oczywiście – należy zdawać sobie sprawę, że ta (nie tak popularna, jak bym chciał) forma serialu nie trafia we wszystkie gusta. Nie wszyscy widzowie lubią emocjonalny rollercoaster, a zasiadając do komedii, chcą się po prostu pośmiać. Jeśli jednak ten specyficzny typ, który powyżej opisałem, jest czymś, czego poszukujecie w kolejnych produkcjach, bez chwili wahania sięgnijcie po Baskets. Zaręczam, że warto.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj