Matt Reeves postanowił opowiedzieć historię kultowej postaci obrońcy Gotham City. Czy udało mu się wprowadzić nową jakość? A może jest to tylko odgrzewany kotlet? Sprawdzamy.
Mroczny rycerz strzeże Gotham dopiero drugi rok. Miasto jest przejęte przez przestępców, choć nie tych, których znamy z komiksów. Są to pospolici kryminaliści, którzy traktują ulice jak swoją własność, poniewierając każdym, kto im się nie spodoba. Policja nie ma tylu funkcjonariuszy, by zaprowadzić porządek. A może po prostu nie chce nadstawiać karku dla szarego obywatela? Tu pojawia się właśnie Batman, który wypełnia tę lukę i staje w obronie uciśnionych. Uczy się dopiero swojego fachu i jest w nim coraz lepszy. Policja już przyzwyczaiła się do jego działalności i choć większość funkcjonariuszy nie należy do jego fanklubu, to ma też trochę sprzymierzeńców. Dlatego w mieście wykorzystywany jest chociażby bat-sygnał. Nie służy on jednak do przywoływania Batmana. Jego pojawienie się na niebie ma wzbudzić strach w sercach wszystkich przestępców. Ma im dawać znać, że superbohater jest w mieście i obserwuje ich z ukrycia. Nagle pojawia się ktoś nowy... Media nazywają go Człowiekiem Zagadką, choć dla policji jest zwykłym psychopatą zabijającym w wyszukany sposób wysoko postawionych urzędników miejskich. Dodatkowo na każdym miejscu zbrodni zostawia kopertę z zagadką zaadresowaną do Batmana. Policja, by złapać szaleńca, musi współpracować z samozwańczym mścicielem.
Matt Reeves zrobił moim zdaniem rzecz niemożliwą – wziął postać Batmana i opowiedział ją na nowo, w sposób zupełnie inny niż jego poprzednicy. Odział go w człowieczeństwo. Nie jest to bohater bez emocji, kierujący się wyłącznie logiką. To młody facet, który stara się zagłuszyć wewnętrzny ból. Tkwi w nim nieograniczone źródło gniewu, które musi jakoś rozładować, by się nie załamać. Nie jest osobą pozbawioną uczuć do innego człowieka. Bruce Wayne w opowieści Reevesa nie jest playboyem mieszkającym w posiadłości na obrzeżach Gotham. Jest raczej dziedzicem wielkiej fortuny, który wyjścia na miasto ogranicza do minimum, a skupia się na spotkaniach biznesowych i prowadzeniu - wraz ze swoim opiekunem Alfredem – wielkiej korporacji stworzonej przez ojca. Co ciekawe, to właśnie Pennyworth zajmuje się wszystkimi papierowymi sprawami związanymi z Wayne Enterprises i to nie w tajemnicy, a otwarcie. Daleko mu do zwykłego lokaja. Zresztą ogarnianiem domu i robieniem posiłków zajmuje się inna służba, co jest miłą odmianą.
Scenariusz napisany przez Reevesa i Petera Craiga idzie w bardzo ciekawym kierunku, łącząc historię Zodiaka z komiksem Długie Halloween i domieszką Gotham Central. To czyni z Batmana mroczy kryminał, a nie widowiskową produkcję o superbohaterach, do których przyzwyczaiło nas DC. I muszę przyznać, że efekt jest piorunująco dobry. Widz od pierwszych minut wsiąka w Gotham stworzone przez Matta. Reżyser nie traci czasu na wprowadzanie nas w opowieść. Słusznie wychodzi z założenia, że już tyle razy widzieliśmy, jak Martha i Thomas zostali zastrzeleni w mrocznej alejce, że już nam wystarczy. Ile razy można oglądać rozsypujące się perły w slow motion? Oczywiście, wspomina się o tym wydarzeniu w rozmowach, ale nikt nie traci czasu na wizualne pokazanie tej tragedii. Reeves zmienia trochę losy rodziny głównego bohatera. Odziera ich z tej krystaliczności, co też jest bardzo fajnym ruchem, pokazującym, że reżyser nie boi się przełamywać pewnych schematów. Wayne'owie dalej są zbawicielami Gotham, ale mają też trochę brudu za paznokciami. Nie byli tacy święci, za jakich ich uważano.
Batman umiejętnie łączy dwie historie – gangsterską (gdy ukazuje, jak wygląda układ trzęsący miastem) oraz kryminalną z Człowiekiem Zagadką za sterami. Matt rzuca widzom wskazówki sugerujące prawdziwy cel całej historii. Nie sili się przy tym na puszczanie oka do fanów komiksów DC. Nie wspomina się tu bowiem o żadnych innych samozwańczych mścicielach czy herosach. Nie ma też innych złoczyńców, którzy gdzieś tam siedzą w mroku, czekając na swoją kolej. Widz ma się skupiać na tej historii, a nie zastanawiać się nad możliwościami rozwoju franczyzy w potencjalnych kontynuacjach.
Operator Greig Fraser jakiś czas temu oczarował mnie Diuną, a teraz zrobił to jeszcze raz. Świetnie pokazał Gotham, miasto pogrążone w deszczu, gdzie promienie słoneczne są rzadkim gościem. Tu panuje niepodzielnie mrok, lekko rozświetlany neonami i skąpo rozstawionymi latarniami. To miasto wzbudza strach, ale też potrafi fascynować swoją architekturą i wysokimi budynkami z granitu. Do tego jeszcze dochodzi wspaniała muzyka, za którą odpowiada Michael Giacchino. Kompozytor współpracował z Reevesem przy Wojnie o planetę małp. Jest to jedna z tych ścieżek dźwiękowych, które chętnie słucha się nawet bez oglądania filmu.
Moim zdaniem film kradnie kreacja Pingwina – perfekcyjnie przygotowana przez Colina Farrella. W żadnym momencie nie byłem w stanie wyczuć, że to on znajduje się pod tą idealnie przygotowaną charakteryzacją. Aktor totalnie zmienił nie tylko sposób mówienia, ale także gestykulację. Wyzbył się wszystkich swoich manier, które mogliśmy zaobserwować w innych produkcjach. Stworzył nowego człowieka, z którym nie ma nic wspólnego. Jego Pingwin jest bardzo ciekawą i intrygującą postacią. Na dodatek jest dopiero na początku swojej gangsterskiej drogi. Trochę jak w serialu Gotham, tyle że ma dużo większe poważanie wśród przestępców.
Również Jeffrey Wright dostał możliwość znacznego rozwoju postaci Gordona, który nie ogranicza się jedynie do wzywania Batmana, gdy miasto jest w potrzebie. Stał się czynnym uczestnikiem dochodzenia, które prowadzi Nietoperz, a nie biernym obserwatorem. Pomaga mścicielowi, ubezpiecza go podczas akcji.
Paul Dano dostarcza świetną kreację Człowieka Zagadki, która diametralnie różni się od tej Jima Carreya w Batman Forever. Nie jest szaleńcem krzywdzącym ludzi dla własnej przyjemności. Ma jakiś plan! Chce wyrównać pewien rachunek krzywd. Więcej nie zdradzę.
No i dochodzimy do Roberta Pattinsona i jego interpretacji Człowieka Nietoperza. Byłem sceptyczny, ale to, co zobaczyłem już w pierwszych minutach filmu, momentalnie rozwiało moje obawy. Robert jest świetnym Batmanem i idealnym Bruce'em Wayne'em. Ma w sobie mrok, niepewności i ogromną złość. Mściciel w jego wykonaniu jest herosem, ale także człowiekiem w kostiumie. Nie pojawia się znikąd. Wchodzi przez drzwi. Skupia na sobie wzrok otoczenia. Ludzie się go boją, ale też podziwiają. Bije się ze wszystkich swoich sił, ale nie zawsze wygrywa. Ugina się czasami pod naporem przeciwnika i wtedy właśnie pojawiają się Gordon czy Selina Kyle. Batman nie jest tutaj samotnikiem – wręcz liczy na pomoc innych. Wie, że sam nie wygra walki o miasto. Na takiego bohatera bardzo fajnie się patrzy i aż chce mu się kibicować. Zwłaszcza że zdarza mu się popełniać błędy, bo pod tym kostiumem z gadżetami jest tylko zwykłym człowiekiem.
Mam nadzieję, że Batman to tylko pierwszy rozdział w długiej przygodzie Matta Reevesa z tym światem. Zastanawiam się, jak twórca widzi dalsze losy tego bohatera. Wiem, że ma głowę pełną pomysłów. Tym filmem udowadnia, że znakomicie czuje materiał źródłowy, więc niech z nim dalej pracuje.