Aaron Sorkin przyzwyczaił nas do świetnie napisanych scenariuszy bazujących na prawdziwych historiach. I chociaż większość dotyczyła czasów minionych, to jednak każda biografia wyróżniała się czymś szczególnym. Na ekranie zawsze działo się dużo, dialogi podawane były w tempie naboi wystrzeliwanych z karabinu, a fabułom towarzyszyły współczesne wartości. Produkcja Lucy i Desi ma w sobie niestety tylko skrawki tego, czym reżyser zachwycał przy poprzednich swoich projektach. Bohaterami filmu są Lucille Ball i Desi Arnaz, gwiazdy popularnego przed laty sitcomu I Love Lucy. Udajemy się za kulisy produkcji CBS, którą oglądały miliony Amerykanów. Sorkin przygląda się życiu gwiazd od innej strony, wchodząc do miejsc niedostępnych dla zwykłego człowieka. Zarówno fenomen serialu, jak i życie Lucille Ball stanowią ciekawy materiał na film biograficzny, ale wydaje mi się, że Sorkin poległ pod ciężarem własnych ambicji. W trakcie prowadzenia swojej historii próbuje złapać za wiele srok za ogon, pozostawiając spory niedosyt. Nadmiar treści powoduje, że nie wszystkie wątki mogą odpowiednio wybrzmieć i zbyt dużo czasu poświęca się temu, co w mojej ocenie jest najmniej ciekawe w Lucy i Desi.  Sorkin pokazuje nam sprawy obyczajowe, odwagę głównej bohaterki do łamania konwenansów. Zdecydowanie za długo siedzimy w pokoju scenarzystów, a wstawki dokumentalne ostatecznie nie wnoszą wiele do tej opowieści. Jasne, chodziło o pokazanie reakcji otoczenia na pomysły Lucie, mocno zaangażowanej w procesy kreatywne, ale tak duża ilość zagadnień zwyczajnie przekłada się na brak przejrzystości i chaotyczny seans.
Amazon
 Jednocześnie z nowego filmu Sorkina bije przeciętność, co niewątpliwie spowodowane jest serią nietrafionych pomysłów reżysera, z których tylko garstka zdaje egzamin i wskazuje na atrakcyjny styl reżysera. Weźmy choćby pomysł na podzielenie akcji na dni tygodnia, co działa tylko połowicznie - pomaga w połapaniu się w narracyjnej strukturze i porządkuje historię, ale też zdradza nam podczas oglądania, jak dużo jeszcze minut do końca. To zaskoczyło mnie najbardziej, że w filmie Sorkina wieje nudą, a długie fragmenty nie wnoszą wiele do i tak rozmytej konkluzji. Problemem Being the Ricardos jest to, że w przeciwieństwie do Procesu Siódemki z Chicago lub Gry o wszystko, nie ma tym razem zbyt wielu okazji do zaangażowania się w losy bohaterów, będących przecież z innych realiów i czasów. Stawka nie jest wysoka, zdrada męża oczywista, a same kulisy powstawania serialu w latach 50. interesujące będą wyłącznie dla pasjonatów tematu. Sorkin oszczędnie serwuje nam dramat, rozkładając akcenty w taki sposób, że Lucille jedynie dzięki grze Nicole Kidman wydaje się być prawdziwą osobą. Aktorka tworzy świetną kreację. Jako Ball jest mocno zdeterminowana, odważna i pozwala sobie tylko czasami na odrobinę subtelności. Po prostu wyciąga ze swojej roli, ile się da, w przeciwieństwie do jej ekranowego partnera. Javier Bardem jako Desi Arnaz jest tylko przyzwoity, nie wyróżnia się niczym szczególnym. Przeciętność mocno ogranicza ostateczny wydźwięk filmu. Całość zdecydowanie przegrywa nie na poziomie scenariusza, a reżyserii. Nietrafione pomysły z kombinowaniem w strukturze oraz wstawki dokumentalne mieszają w koherencji zdarzeń, utrudniają seans i doświadczanie wydarzeń z należytą powagą. Całość jest oczywiście ironiczna, zgryźliwa, a dialogi najczęściej zaledwie przyzwoite, mają swoje momenty. Za dużo jednak jest tutaj banału, miłości Sorkina do pokoju scenarzystów, a zdecydowanie za mało dostajemy tego, co mogłoby być najciekawsze w tej produkcji. Na pewno nie jest to typowy film biograficzny z aspiracjami do Oscara - wyróżnia się formalnie i pod tym względem jest ciekawy, ale za dużo tutaj nietrafionych pomysłów i przeciętnego wykonania. Na brawa zasługuje jedynie Nicole Kidman.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj