Bękarci (Father Figures) to amerykańska komedia z Edem Helmsem i Owenem Wilsonem, którzy poszukują swojego biologicznego ojca. Potencjał na rozśmieszanie spory, ale przeciętność wylewa się z ekranu.
Największym problemem filmu
Father Figures jest oklepana fabuła. Dostajemy odgrzewany schemat osadzony w kinie drogi, gdzie podczas swojej wielkiej przygody kompletnie różni od siebie bohaterowie zrozumieją, kim dla siebie są, dojrzeją i zmienią się. Nie brak też oczywiście chwili grozy, kłótni czy ostatecznego i naciąganego do granic możliwości happy endu. Jest to coś, co było wałkowane wiele razy w komediach i innych gatunkach z o wiele lepszym efektem. Właściwie dostajemy tutaj jedynie poprawne odgrzewanie schematu z odznaczaniem poszczególnych punktów na liście. A fabuła z szukaniem prawdziwego ojca niewiele w tym zmienia - zwłaszcza że końcowy wyciągnięty z rękawa twist daje strasznie banalny i ckliwy morał. Coś, co powinno wzruszyć, jest przekombinowane i niepotrzebnie gmatwające życie bohaterów.
Sama przygoda braci to też ogrywanie klisz gatunkowych, gdzie już po kilku minutach zdajemy sobie sprawę, że każdy z kolejnych kandydatów do bycia biologicznym ojcem, nim nie będzie, bo schemat zostaje nam wyraźnie zarysowany bez żadnych niedopowiedzeń. Takim sposobem mamy poszczególne wątki z dziwacznymi potencjalnymi ojcami, których rolą jest wyjawienie jakichś prawd o matce bohaterów. Innymi słowy - nawet samo w sobie nie ma to znaczenia, bo stanowi to jedynie środek fabularny do rozwoju relacji braci. Takie to mało ekscytujące, bo ani nie możemy się emocjonować, wiedząc, że ojca nie poznamy, ani też kibicować bohaterom, widząc zupełnie inne, mało atrakcyjne zamierzenia twórców.
Gdyby to jeszcze jakoś bawiło, można byłoby przymknąć oko na płynącą z ekranu sztampę. Humor jest typowy dla przeciętnych amerykańskich komedii. Trochę sytuacyjnych szaleństw (czasem nawet solidnie bawiących), dużo humoru kloacznego (jeden z bohaterów jest proktologiem, więc żarty o tyłku są na porządku dziennym), ale przeważnie są to próby przeciętne, częściej nieudane i mało zabawne. Takie, które marnują potencjał aktorski kiepskim scenariuszem. A tu przecież mówimy m.in. o kimś tak wybitnym, jak J.K. Simmons, Christopher Walken czy Glenn Close. A każdy z nich dostał rolę, która mogłoby być zagrana przez byle kogo, bo aktorzy nie mają kompletnie nic nie roboty. Mamy nazwiska na ekranie, nie kreacje, a to jest smutne.
Father Figures to nie jest bardzo zły film, bo całość ogląda się lekko, bez jakiegoś większego problemu czy uczucia nudy. Problem polega na kiepskim scenariuszu, braku porządnego humoru i marnowaniu świetnych aktorów. Przeciętniak, którego śmiało można ominąć szerokim łukiem.
Recenzja powstała dzięki uprzejmości sieci Multikino
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h