Czytając opis listopadowej premiery Netflixa, czyli filmu Bestia, natrafiłam na fragment mówiący o tym, że główny bohater, chcąc uratować porwaną córkę, "uwalnia swoją wewnętrzną bestię". Pierwsza myśl - Okej, chyba mamy tutaj Uprowadzoną na włoskim podwórku, druga - To nie może być dobre… I wiecie co, w obu przypadkach miałam rację. Ludovico Di Martino to reżyser, który do tej pory nie miał na koncie większej produkcji. Był współtwórcą włoskiej wersji serialu SKAM, jednak nie odniósł on szczególnego sukcesu. To zadanie prawie niemożliwe do wykonania, mając w porównaniu rewelacyjny oryginał z Norwegii. Jak mniemam Bestia również nie postawi go w blasku fleszy, ponieważ miesiąc po premierze na IMDb średnia produkcji wynosi ledwo 5,2. Słabo, ale nie ma się co dziwić. Fabuła filmu jest banalnie prosta i schematyczna, a jeśli oglądaliście Uprowadzoną, to doskonale wiecie, jak będzie rozwijała się akcja. Chociaż, “akcja” to za duże słowo. Może prędzej, jak będą mijać kolejne minuty. Główny bohater - Leonida (Fabrizio Gifuni) jest weteranem wojennym, który przez najprawdopodobniej zespół stresu pourazowego, nie do końca potrafi poradzić sobie w życiu codziennym, więc ratuje się lekami od psychiatry. Z garstki informacji, jakie dostajemy przez pierwsze 30 minut, dowiadujemy się, że relacje w rodzinie mężczyzny są mocno… problematyczne. I tak właściwie to tyle. Całe backstory bohatera, z którym spędzimy 90 minut czasu ekranowego, mieści się w powyższych dwóch zdaniach. Szkoda, bo ciężko utożsamić się z osobą, o której nie mamy żadnych konkretnych informacji. Kibicuję głównemu bohaterowi dla zasady. Bo nieszczęśliwy, bo porwali mu córkę, bo on tak bardzo chce ją uratować. Ale czy trzymam za niego kciuki, bo całą sobą przeżywam jego emocje? Nie. Di Martino aspiruje do zrobienia z Bestii mocnego filmu akcji z nutą kina arthousowego. Przyspieszony montaż i wyselekcjonowana muzyka udowadniają, że ktoś faktycznie usiadł do tego i chciał zrobić to w jakiś konkretny sposób. Problem w tym, że wizualno-muzyczna otoczka nie sprawi, że wybaczę otępiałego głównego bohatera z charyzmą na poziomie zero oraz dramatycznie przewidywalny scenariusz, który jest jednym wielkim banałem z kiepskimi dialogami. Rozumiem, że nie jest to film, o którym będziemy dyskutować przy kawie w gronie kinomaniaków, ale chyba nawet niewymagający cudów widz nie będzie zadowolony z tego seansu. Dlaczego? Bo po opisie oczekuje się akcji, pędu, przyspieszonego bicia serca i… nie dostaje ani jednego z wymienionych. Scenariusz obfituje za to w nielogiczne i niesamowicie naciągane sytuacje, okropnie proste stereotypy dotyczące ludzi oraz, tak jak wspominałam, dialogi, które w 2020 roku są dla mnie praktycznie nie do przyjęcia. Wyobraźcie sobie, scena pełna napięcia, naszego bohatera dzielą  sekundy od zamordowania przeciwnika, napięcie sięga zenitu i wtedy pada: “- Nie chcę umierać. - Będziesz mnie błagać o śmierć. “ Dreszcze. Ciary. Pot. Nie, zażenowanie. I takich dialogów jest więcej, do tego absurdalne sytuacje pokroju niemożliwej wytrzymałości ludzkiego ciała. Nie da się czerpać radości z filmu, który nie traktuje widza poważnie. I sytuacji nie ratuje nawet aktorstwo. Zwłaszcza drugoplanowych postaci. Jak myślę o inspektorze prowadzącym sprawę, to na poważnie zastanawiam się, kto dał mu pracę, bo ktoś tak flegmatyczny, chyba nie nadaje się na mężczyznę, który prowadzi pościg. Syn Leonidy robi, co może, aby pokazać, że czuje swoją rolę, ale delikatnie zahacza o zjawisko przedobrzenia. Oprócz thrillera z Liamem Neesonem mam jeszcze jedno filmowe skojarzenie. I lekko mnie ono niepokoi, ponieważ mam wrażenie, że reżyser Bestii zainspirował się aż za bardzo. Mianowicie w 2017 roku pojawiło się dzieło Lynne Ramsey Nigdy cię tu nie było. Film moim zdaniem bardzo dobry. Rewelacyjna praca operatorsko-montażowa, a do tego wybitna rola Joaquina Phoenixa. Fabuła niemal identyczna z tą różnicą, że Phoenix nie szuka swojej córki, ale wyrusza z misją odszukania porwanej nastolatki. Skojarzenie nasunęło mi się bardzo szybko, bo już w pierwszej sekwencji montażowej pomyślałam, że skądś to znam. I nie miałabym z tym większego problemu, gdyby nie to, że zbyt wiele rzeczy zaczęło się powtarzać. Główny bohater, czyli Leonida, jest zbudowany na tej samej zasadzie co Joe, którego gra Phoenix. Wizualnie są do siebie bardzo podobni, nawet po części pokrywają się elementy ubioru, co więcej, sceny flashbacków czy ataków Leonidy są niemalże identyczne co u poprzednika. Prawda, wygląd mogę wytłumaczyć zakorzenionym archetypem byłego żołnierza z problemami, ale biorąc pod uwagę inne podobieństwa do produkcji Ramsey ciężko udawać, że to się nie wydarzyło. Jeśli widzieliście “Nigdy Cię tu nie było”, to na pewno kojarzycie scenę pod taflą wody. Zgadnijcie, jaki motyw pojawią się w Bestii. W trakcie seansu tego “arcydzieła” zanotowałam sobie 18 punktów, które w jakiś sposób mnie uderzyły. Najczęściej negatywnie (po macoszemu potraktowana budowana charakteru postaci, nudni bohaterowie, okropnie słabe sceny z litrami krwi itd.) i wśród tych zapisków, zajmujących dwie strony A4, jest tylko jeden z pochwałą. Cytuję: 8. scena ataku paniki w klubie - fajna, dobrze zagrane i nakręcone. Jakby się uprzeć, to soundtrack jest w porządku, aczkolwiek jest on dobrany najprościej, jak się dało, a podkład nie zawsze pasuje do sceny i trochę się to rozjeżdża. Nie myślcie sobie, że uparłam się na to, aby zjechać ten film. Nie, ja tu naprawdę nie mam czego chwalić. I myślę, że nawet najmniej wymagający widz będzie rozczarowany. Nietrudno się domyślić, że Bestii nie polecam. Zwłaszcza jeśli widzieliście Nigdy Cię tu nie było, bo tylko się zdenerwujecie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj