"Better Call Saul" miało przed sobą misję niemożliwą – musiało wyjść z cienia „Breaking Bad” i stać się samodzielną produkcją. I stało się to zaskakująco szybko! Serial przez cały sezon wykazywał tendencję zwyżkową z małym potknięciem na samym finiszu. Na przestrzeni trzech miesięcy nowy serial Petera Goulda i Vince’a Gilligana odnalazł swoją tożsamość, co wcale nie było takie oczywiste w przypadku poprzedniego serialu dziejącego się w Albuquerque. Ale tutaj było łatwiej – mamy uwielbianego przez wszystkich Saula/Jimmy’ego, Mike’a, krajobrazy Nowego Meksyku i obietnicę, że wkrótce zobaczymy wszystko to, co widzieliśmy w "Breaking Bad", choć z innej perspektywy. Twórcom na szczęście się do tego nie spieszy. Dobrze, że jeszcze w serialu nie pojawił się Saul Goodman – no, okej, był raz wspomniany w retrospekcjach i raz w czołówce. Historia wprowadzająca, ukazująca przemianę Jimmy’ego, jest niezwykle interesująca – mamy problemy rodzinne, wspinanie się po szczeblach kariery, romans (mało romantyczny, ale jednak!) – składniki idealnej historii. Przed Jimmym oczywiście długa i wyboista droga, a choć mogło się wydawać, że zobaczymy Saula Goodmana już w połowie pierwszego sezonu, tak się nie stało. Ostatecznie wydarzenia z dwóch ostatnich odcinków wskazują na to, że może się to stać w drugiej serii bardzo szybko. [video-browser playlist="679589" suggest=""] Pod wieloma względami finał sezonu był niezwykły – czołówka jest niesamowita, chyba najlepsza z dotychczasowych; mamy kolejne retrospekcje; Howard po raz pierwszy okazuje się być całkiem sympatycznym gościem, a monolog Jimmy’ego to popis Boba Odenkirka. Z drugiej jednak strony coś się tutaj nie udało – szczególnie druga połowa wydaje się być mało pomysłowa. Powrót do rodzinnej miejscowości, balowanie przez tydzień i wrabianie innych ludzi okropnie nudzi. Szczególnie irytuje sekwencja montażowa, która po prostu nie pasuje do stylu serialu. Ostatecznie Jimmy decyduje się, że wróci do Albuquerque… bo tak, bo poruszyło go kilkanaście wiadomości na skrzynce, gdy wreszcie po tygodniu sięgnął po telefon. Po prostu tego nie kupuję. Na szczęście udaje się w to wpisać psychologię bohatera – Chuck go oszukał, a jednak musi wrócić i mu pomóc. Ponadto wyraźnie troszczy się o swoich klientów i czuje potrzebę ciężkiej pracy, nawet jeśli nie zbija na tym kokosów. I chyba możemy się zgodzić, że ostatecznie Jimmy jest pozytywnym bohaterem. Pomimo przekrętów, wpadek i temperamentu cały czas jest gościem, którego lubimy i któremu kibicujemy… a jednak wszystko zmienia się w ostatnich minutach pierwszej serii. Zresztą skąd ona wynika? Jimmy ma dość bycia popychadłem, chce w końcu wyjść na swoje? Robi to przecież od początku sezonu. Nawet jeśli jest to umotywowane tygodniem w Cicero, gdzie znów zasmakował życia krętacza, to szkoda, że Jimmy przestanie być tym szczerym, uroczo żałosnym Don Kichotem. Boję się, że główny bohater zostanie w końcu antagonistą, których przecież teraz mamy na pęczki. Przed Jimmym sporo jest możliwości, a przecież nie tylko jego wątek jest ciekawy – nie możemy zapominać o Mike’u, który, mam nadzieję, będzie pojawiał się w serialu coraz częściej. Czytaj również: „Better Call Saul” – twórca opowiada o finale 1. sezonu i przyszłych nawiązaniach do „Breaking Bad” Po dziesięciu odcinkach "Better Call Saul" można chyba stwierdzić, że jest dobrze, nawet bardzo dobrze. Odrobinę zaskakujące jest to, jak wypada Bob Odenkirk, który potrafi udźwignąć ciężar serialu na swoich barkach, choć wcale bym nie się pogniewał, gdyby trochę bardziej eksploatowano wątek romantyczny. Nie jest to może najbardziej oryginalna produkcja sezonu, ale na pewno niezwykle interesująca, a dla fanów "Breaking Bad" to pozycja obowiązkowa, choć cieszy także i to, że seria broni się bez znajomości serialu Gilligana. Ciekawe, czy kiedyś przegoni legendę poprzednika…
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj