Jezus wisi na krzyżu, jego umęczona twarz pokazuje nam, że lada chwila misterium Męki Pańskiej się dopełni. "Dzięki Bogu już piątek" - napis w dymku informuje, o czym teraz myśli Chrystus. John Callahan, główny bohater filmu Don't Worry, He Won't Get Far on Foot, był rysownikiem, który w amerykańskim społeczeństwie zasłynął z niepoprawności politycznej. W swoich pracach dawał do wiwatu absolutnie każdemu: Ku Klux Klanowi, wyznawcom rozmaitych religii, przedstawicielom klasy średniej, kalekom czy ubogim. Jego kąśliwe poczucie humoru początkowo rezonowało w hulaszczym stylu życia, jakie prowadził. Pił i palił na potęgę, rzucał się w wir zabawy gdzie i kiedy tylko się dało. Wszystko skończyło się w czasie tragicznego w skutkach wypadku - Callahan wyszedł z niego z porażeniem czterokończynowym, rozpoczynając jednocześnie walkę z uzależnieniem. Reżyser obrazu, Gus Van Sant, sięga po historię człowieka, który przez całe swoje życie niczym Syzyf toczył kamienie; wzlotów i upadków w Don't Worry, He Won't Get Far on Foot będzie co prawda całe mnóstwo, ale to unikalna, podszyta sporą dawką ciepła i kameralności atmosfera opowieści przykuwa naszą uwagę najbardziej. Autor produkcji kreśli przed nami świat nieoczywistych kontrastów, w którym nawet bycie społecznym wyrzutkiem i niewybredne żarty z czasem nabierają nowego znaczenia. Od tragedii po farsę, jak w wahadle. Van Sant w swoim najnowszym filmie odchodzi od typowego dla siebie, anarchizującego przekazu - bardziej niż rewolucyjne zapędy tym razem interesuje go dramat, jaki połączy gromadkę charyzmatycznych i osobliwych bohaterów, nazywanych pieszczotliwie "prosiaczkami". Jest coś niewypowiedzianie przejmującego w scenach, w których targanymi wewnętrznymi demonami Callahan (fenomenalny Joaquin Phoenix) będzie musiał odnaleźć swoje miejsce wśród korowodu dziwacznych kolegów i koleżanek z terapii, outsiderów pełną gębą. Choć za podstawę wywaru robi tu domieszka psychoanalizy, Van Sant doprawia go garściami pozornie niepasujących do siebie składników: empatia łączy się z nieustannie nakładanymi na Callahana wymogami, emocjonalność z introwertyzmem, kontrolowany obciach z subtelną wzniosłością. Dzięki tej mieszance z ekranu wyłania się obraz ludzi, którzy wspólnie uczą się żyć na społecznym marginesie. Nie oznacza to jednak, że reżyser chce nam zafundować klasyczny schemat wyciskacza łez; mamy tu do czynienia z historią starannie wyważoną i nienachalną, której słodycz nieustannie kontrastuje z gorzkim wymiarem całej opowieści. Van Sant chce raczej przyjąć postawę prawdziwego Callahana, który metodą sokratejską zaczepiał ludzi na ulicy i prosił ich o ocenę swoich nowych szkiców. Pytał, analizował reakcje, błądził w procesie twórczym. Przez takie podejście w Don't Worry, He Won't Get Far on Foot na próżno szukać Hollywoodzkiego splendoru i oscarowych aspiracji. To w końcu film, który na wielu poziomach eksponuje i gloryfikuje wolność artystyczną - nawet wtedy, gdy ta chce przepaść gdzieś pomiędzy nieuchronnością życiowej tragedii a koleinami nałogów. Spełnienie, także to zaklęte w sztuce, może nadejść w najmniej spodziewanym momencie. Brak pokory cechuje całą twórczość Van Santa - nie byłby on sobą, gdyby w Don't Worry, He Won't Get Far on Foot po raz kolejny nie udowodnił, że absolutnie nie zależy mu na schlebianiu najprostszym gustom. Od lat produkcje filmowca przywodzą na myśl jedyny w swoim rodzaju strumień świadomości; w jego ostatnim dziele widać to najlepiej na przykładzie montażu poszczególnych sekwencji. Reżyser wysadza w powietrze linearność wydarzeń, raz po raz sięgając po różnorodne płaszczyzny narracyjne i czasowe. Miesza porządki, bawi się konwencją, a spoiwem stanie się tu powtarzana kilkukrotnie przez Callahana anegdota o swojej matce, która nabiera coraz to nowszego wydźwięku. W dodatku Van Sant daje widzowi oddech za pomocą pokazywanych na ekranie absurdalnych scenek pochodzących z rysunków głównego bohatera. Co paradoksalne, doskonale wpisują się one w zwiewną i zniuansowaną poświatę, która zdaje się roztaczać nad wizualną warstwą filmu. Ta ma za zadanie ustawiać ramy pod sentymentalny przekaz; to jednak tylko fasada - gdy Callahan na wózku inwalidzkim zacznie przemierzać chodniki kolejnych ulic na iście kaskaderską modłę, będziemy czuć, że to człowiek, który właśnie rozpoczął nowe życie. I my z kinowych foteli, i on sam na upadek zareagujemy już nie wzruszeniem, ale autentycznym śmiechem.
fot. Amazon Studios
Spora część widzów wyjdzie z założenia, że być może najmocniejszą stroną produkcji są występy poszczególnych członków obsady. Bryluje to zwłaszcza Phoenix, który całą opowieść przemierza - dosłownie i w przenośni - na pełnym gazie. Wchodzi w swoją postać totalnie, obdarzając ją i pokładami niepokoju, jakie targały jego Freddiem w The Master, i charakterystycznymi dla Theodore'a z filmu Her przejawami mimowolnej bezsilności, by nie powiedzieć wprost: flegmatyczności. Ekranowy Callahan to człowiek wielowymiarowy, który wymyka się z każdej szufladki: ani to uśmiechnięty alkoholik, ani zmanierowany artysta. Gdzieś podskórnie czujemy, że stopniowo zamienia się w everymana, któremu będziesz kibicował bez oglądania się na trudny charakter. Jeszcze więcej postać protagonisty zyskuje w zderzeniach z niezwykle barwnymi bohaterami drugoplanowymi: ekscentryczny sponsor Donnie (wyśmienity w tej roli Jonah Hill) do swoich podopiecznych podchodzi niczym do niesfornej trzódki - raz przyłoży jej cytatami z Laoziego, by w innym miejscu, wciąż prawiąc o swoim bogactwie, zupełnie empatycznie wychodzić do niej z sercem na dłoni. Jest też przezabawny Dexter (Jack Black - chapeau bas!); we wspólnych scenach z Callahanem bohaterowie będą tonąć w oparach absurdu, by niedługo później wybudzać w nas wrażliwość. Nawet Rooney Mara ma tu do odegrania pozornie karykaturalną rolę szwedzkiej stewardessy, Annu, która nawiedza głównego bohatera, jakby ten właśnie przeżywał swoje groteskowe objawienia. Ten surrealizm kapitalnie wpasowuje się jednak w fikuśny, przejaskrawiony przekaz płynący z rysunków Callahana. Jest w tym filmie scena, w której główny bohater siedząc już na wózku chce napić się alkoholu pod drzewem w parku. Sprawy nie ułożą się jednak po jego myśli: najpierw spokój zakłóci mu para całujących się gejów, potem z pytaniem o dołączenie się do libacji pojawi się dwóch bezdomnych. Callahan każe im wyjąć pieniądze z własnej kieszeni, kupić sobie flaszkę i zostawić go w spokoju. Pan Artysta, może nawet nie tyle w aspekcie sztuki, co życia jako takiego. Nie ma żadnego przypadku w tym, że początkowo do jego roli przymierzał się Robin Williams - nie zdążył, choć akurat postać amerykańskiego rysownika z pewnością dałaby mu szansę na słodko-gorzkie podsumowanie kariery. Na całe szczęście zamiaru stworzenia produkcji nie porzucono. Don't Worry, He Won't Get Far on Foot to opowieść, w której pesymizm i optymizm tańczą na ekranie pod dyktando poszukiwania samoakceptacji. Nie ma tu blichtru, emocjonalnego szantażu, łzawych komponentów czy usypiającej melancholii. Ot, prosta historia o tym, że z każdej ciemnej doliny można odnaleźć jakiś tęczowy szlak, jakieś ukryte wyjście, nawet jeśli wiedzie nas ono w stronę podobnych nam outsiderów. Nawet bycie wyrzutkiem czasami może stać się powodem do dumy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj