W okolicach ósmego epizodu wydawało się, że twórcy złapali małą zadyszkę i po zawiązaniu fabularnej kokardki na wątku Rozpruwacza z Chesapeake (która, rzecz jasna, zostanie prędzej czy później brutalnie rozerwana) mają problem z dalszym rozwinięciem historii. Cóż, jak się okazuje, grzechem jest choć przez chwilę wątpić w scenarzystów Hannibala. Spokojnie, acz konsekwentnie realizowali oni kolejną fazę drugiej serii: skrupulatnie egzekwowany przez Willa plan mający na celu zdemaskowanie prawdziwej natury dr. Lectera.
Graham doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jedynym sposobem na złapanie Hannibala jest stanie się jego literalnym odbiciem. Serial pełen jest świadczących o tym metaforycznych scen, jak choćby ostatnie ujęcie z odcinka dziesiątego czy też narodziny "nowego Willa" na początku "Ko No Mono". Natomiast wraz z ujawnieniem prawdy o losie panny Lounds stało się jasne, że mamy do czynienia z pojedynkiem dwóch nietuzinkowych umysłów. Tylko kto tak naprawdę ma kontrolę? Kto ściga kogo?
Mikkelsen i Dancy jak zwykle hipnotyzują w swoich kreacjach, ale chyba nikt nie spodziewał się, że może pojawić się na planie aktor, który nieco ich przyćmi. Michael Pitt jako Mason Verger to absolutny strzał w dziesiątkę. Pitt balansuje na granicy groteski i absurdu, wcielając się w antagonistę tak cudownie przerysowanego, że nie pozostaje nic innego, jak tylko się zachwycać. Jako sadystyczny dziedzic mięsnego imperium Mason ładuje swoje akumulatory, popijając drinki z dodatkiem łez sierot i psychicznie maltretując własną siostrę. Tak oryginalnego złoczyńcy w telewizji nie było od dawna, a fakt, że zostanie on wykorzystany jako przynęta w śmiertelnej grze Willa i Hannibala, tylko sprawia, że seans z każdą minutą staje się coraz bardziej intrygujący.
[video-browser playlist="635138" suggest=""]Jakby tego było mało, po dłuższej przerwie w serialu ponownie pojawia się Gillian Anderson, która sprawia, że "Tome-wan" jest zaiste złożone z zestawu aktorskich perełek, a każdą sekwencję ogląda się z zapartym tchem. Widz czuje na własnej skórze, jak ogromna jest stawka zabawy dwójki głównych bohaterów. Jest to rywalizacja tak wielowarstwowa i skomplikowana, że jedyne, co może pogrążyć któregoś z graczy, to zwykła drobnostka – kaprys, jak to określa dr Du Maurier. Hannibal Lecter uważa, że kontroluje każdy ruch na szachownicy. Wydaje mu się, że jest bliski dokonania rzeczy niemożliwej i z psychologicznego punktu widzenia spektakularnej. Po tym, jak sprowadził Willa do statusu największego wroga, ponownie wmanipulował się w jego łaski jako przyjaciel, ba, dla niego Graham w istocie przeistacza się powoli w psychopatycznego kanibala.
Czy Will osiągnął w końcu przewagę nad swoim nemezis? Finał odcinka sygnalizuje, że tak. Do tej pory piękne wizualnie i artystyczne zbrodnie zastąpiono szalonym okrucieństwem. Hannibal przeistoczył Masona w ludzki bekon, karmę dla psów. Wymuszenie na nim niemal całkowitej i obrzydliwej dewastacji własnej twarzy było spowodowane tylko dwoma przesłankami: Verger był niemiły, a Lecter miał taki kaprys. Swoją drogą brawa dla cenzorów NBC, że te sceny wyemitowano w takiej, a nie innej formie. Jak na stację ogólnodostępną były to obrazki nad wyraz odważne, ale zarazem potrzebne, bo wydźwięk całej sekwencji był piorunujący.
Czy wydarzenia w "Tome-wan" zwiastują, że Will i Jack w ostatnim odcinku w końcu dorwą Hannibala? Cóż, na pewno nie będzie łatwo. Wszyscy pamiętamy klimatyczny i zaskakujący start premierowego epizodu. Trzeba jednak mieć ogromny szacunek dla Briana Fullera i pozostałych scenarzystów za stworzenie niemal perfekcyjnego sezonu. Z niecierpliwością należy oczekiwać jego zwieńczenia, które zapowiada się wykwintnie.