Sześcioodcinkowy, norwesko-brytyjsko-duński serial Kampen om tungtvannet opowiada o całokształcie działań alianckich, mających na celu sabotaż hitlerowskiego planu budowy bomby atomowej. To była woja w wojnie, rozwleczona na wiele lat działań mniej lub bardziej otwartych. Zacznijmy więc może od najważniejszego, czyli zgodności z historią. Na tym polu nie można tej produkcji nic kompletnie zarzucić, zarówno jeśli chodzi o historie bohaterów, jak i same aspekty prowadzenia działań wojennych. Twórcy cofali nas momentami aż do początku lat 30., tylko po to, byśmy mieli jak najszersze tło historyczne, nie tylko jeśli chodzi o wcześniejsze losy głównych bohaterów, ale też o czasy, w których się znaleźli. Stopień oddania niektórych detali jest oszałamiający, począwszy od wyglądu samej fabryki Norsk-Hydto (a nawet o promu SF Hydro) a na oznaczeniach butli i beczek z ciężką wodą. Jeśli chodzi o aspekt samej operacji militarnej, jest to oddane bardzo dobrze i nie odbiega znacząco od faktów, które możemy znaleźć w źródłach historycznych. Ciężko te elementy nazwać scenami batalistycznymi, gdyż gros operacji stanowiły działania małej jednostki specjalnej norweskich komandosów. Jednak pieczołowitość, z którą zostały przygotowane, nie pozostawia wiele do życzenia, ani nie ustępuje realizacyjnie scenom z historii o współczesnych jednostkach specjalnych. Owszem, ludzie głęboko znający temat znaleźliby klika nieścisłości, jeśli chodzi bardziej prywatne sfery życia postaci (implikacja, że Heisenberg był gejem), czy też dodanie kilku postaci fikcyjnych, takich jak Julie Smith. Dla mnie jest to jednak całkowicie zrozumiały zabieg, mający na celu udramatyzowanie historii i uczynienie jej bardziej przystępną dla widza. Jest to przecież kino rozrywkowe, nie zaś dokumentalne. I sprawdza się w tej roli naprawdę świetnie, nie ma tutaj właściwie scen zbędnych, dłużyzn, nic nie jest przesadnie przegadane. Wspomniane wcześniej wątki fikcyjne świetnie współgrają z tymi rzeczywistymi, dodając niektórym scenom bardzo osobisty wymiar. To prawdziwy dramat wszystkich zaangażowanych stron, gdzie nawet na dyrektora fabryki nie da się patrzeć z nienawiścią. Nie oznacza to jednak że postaci są czarno-białe. To można powiedzieć jedynie o żołnierzach czy pracownikach fabryki. Decydenci jednak, po każdej stronie konfliktu, prezentują rozmaite odcienie szarości. Mimo że jest to serial o bohaterach, nie wstydzi się pokazać również ich mroczniejszej strony. Wojna to przecież nie czas niewinności. Aktorzy dwoją się i troją, żeby wypaść jak najlepiej i udaje im się to bez dwóch zdań. Każdy zna swoją rolę, na przykład Pip Torrens, grający J. S. Wilsona, jest chodzącym przykładem brytyjskiego oficera i gentlemana; norweskie służące w rezydencji dyrektora fabryki, mimo że niejako uchodzą za tło, robią to z odpowiednią gracją. Przy okazji należy pogratulować twórcom faktu, że zadbali o to, by postaci mówiły swoim ojczystym językiem, bardzo pomaga to widzowi w imersji. Świetni aktorzy i dobra historia to nie wszystko. Jest jeszcze aspekt audiowizualny. I tutaj też z ręką na sercu przyznaję, że nie ma się do czego przyczepić. Ujęcia, zwłaszcza te prezentujące norweskie krajobrazy, są po prostu przepiękne. Wiadomo, że wnętrza takich budynków jak sama fabryka czy baza wojskowa nie robią aż takiego wrażenia, ale na przykład niemiecki Klub Uranu już przytłacza swoją monumentalnością. Do tego dochodzi jeszcze bardzo dla oka przyjemna paleta kolorów. Nie inaczej sprawa ma się po stronie kostiumologów, którzy naprawdę wykazali się dbałością o szczegóły nie tylko w kroju ubrań, ale też użytych materiałów. Jeśli chodzi o muzykę, prezentuje ona patos klasyczny dla tego gatunku, w dobrym tego słowa znaczeniu. Reasumując, Kampen om tungtvannet to świetny dramat wojenny, który z ręką na sercu polecam każdemu fanowi gatunku i nie tylko. To także mocno fabularyzowana opowieść historyczna, którą warto poznać.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj