Po pierwszym odcinku fani mocnych klimatów powinni poczuć się usatysfakcjonowani. Blood Drive zaskakuje realizacją, oprawą audiowizualną, a co najważniejsze opowieścią. Oczywiście to nie jest poziom pierwszoligowych produkcji Netflixa, HBO czy Amazona, ale w porównaniu do innych propozycji stacji Syfy jest bardzo dobrze. Arthur jest jednym z ostatnich dobrych gliniarzy w postapokaliptycznym świecie, gdzie brakuje praktycznie wszystkiego, a na ulicach wielkich miast rządzi chaos i zniszczenie. Grace natomiast to młoda właścicielka pojazdu napędzanego ludzką krwią. Losy tej dwójki zbiegają się podczas nielegalnych wyścigów organizowanych przez tajemniczego Slinka. Para startuje w jednej drużynie, rywalizując z kilkorgiem bardzo dziwacznych zawodników. Stawką jest gruba kasa, a przegranych czeka śmierć. Pierwszy odcinek rozpoczyna wyścig. Każdy kolejny będzie stanowił etap rywalizacji, po którym prawdopodobnie odpadnie jedna z drużyn, aż do finału, gdzie ścigać będą się już tylko najlepsi. Tego typu formuła to świetne rozwiązanie fabularne nawiązujące do takich klasyków kina jak chociażby Wyścig armatniej kuli. Dzięki temu w kolejnych epizodach będziemy mogli poznać lepiej osobliwych uczestników wyścigu i ich (zapewne straszno-śmieszne) historie. Rywalizacja, będąca wątkiem przewodnim serialu, jest elementem większej fabuły. W premierowym odcinku poznajemy świat pełen brutalnych policjantów, punków rodem z Mad Maxa, tajnych organizacji i nieśmiertelnych mutantów. Widać, że twórcy przykładają należytą wagę do zbudowania otoczki fabularnej. Nie ma tu oczywiście fajerwerków – to nie Westworld. Historia jest prosta jak budowa cepa, jednak nic innego nie powinniśmy oczekiwać od produkcji tego typu. Ważne, że wszystko trzyma się kupy, wydarzenia są w miarę logiczne, a scenariusz nie ma dziur i nieścisłości. Oczywiście dla pozytywnego odbioru całości potrzebne jest zaakceptowanie konwencji. Prawie na każdym kroku widać tutaj inspiracje zarówno starymi klasykami z gatunku exploitation, jak i grindhousem od Robert Rodriguez i Quentin Tarantino. Nie mają więc czego szukać w tym serialu osoby, dla których auta karmione krwią, ostry seks podczas wyścigu czy wyrywanie kończyn jednym szarpnięciem to za dużo. Serial jest skierowany do miłośników kiczu potrafiących podejść do tematu przerysowanej brutalności z przymrużeniem oka. Ważne jest jednak, że mimo tych wszystkich kuriozalnych rozwiązań serial nie przekracza granic dobrego smaku. Sceny seksu są zmyślnie ocenzurowane (za pomocą czarnego paska), a okrucieństwo niesie ze sobą zawsze ładunek humoru, nigdy bestialstwa. Dzięki temu po seansie nie czujemy się wykończeni nadmiernym epatowaniem nieludzkim barbarzyństwem, a raczej rozbawieni pomysłowością twórców w przedstawianiu wymyślnych rodzajów śmierci. Dużo dobrego dla estetyki Blood Drive robi oprawa audiowizualna, a w szczególności muzyka. Agresywne heavy metalowe dźwięki stanowią doskonałą otoczkę dla ekranowych wyczynów bohaterów. Muzycy tacy jak Marilyn Manson idealnie pasują do stylistyki grindhouse’a. Oprawa audiowizualna w rękach twórców to także element zabawy konwencją. Poszczególne sekwencje kończą się „urwaniem taśmy” znanym z kaset VHS, a romantyczna muzyka podczas ostrego seksu głównych bohaterów doskonale kontrastuje z tym, co widzimy na ekranie. Całość robi naprawdę bardzo dobre wrażenie. Blood Drive to świeża, rozrywkowa forma, która powinna zyskać uznanie każdego fana telewizyjnego i kinowego postmodernizmu. Jeśli kolejne epizody utrzymają poziom premiery i nie będą wprowadzać zbyt zagmatwanych treści, skupiając się przy tym na zabawie formą i pomysłowym nawiązywaniem do dziedzictwa popkultury, to dostaniemy serial będący mokrym snem każdego geeka i nerda. Jak na razie Blood Drive to powiew świeżości w skostniałych ramówkach amerykańskich telewizji.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj