Bob Marley (Kingsley Ben-Adir) nie spodziewa się, że jego muzyka stanie się głosem rewolucji na Jamajce. Chce tworzyć nowe utwory i zrealizować swoje dziecięce marzenie. Jest lekkoduchem. Obowiązki, polityka, odpowiedzialność to rzeczy, za którymi zbytnio nie przepada, ale z którymi musi się mierzyć dla dobra innych. Po latach Marley w końcu akceptuje to, kim jest dla ludzi i jaki może odcisnąć ślad na historii swojego kraju. Nim jednak do tego dojdzie, dowie się, jak kruche jest życie i jak łatwo je stracić.
Reżyser Reinaldo Marcus Green po tym, jak zaserwował nam biografię ojca sióstr Williams, czyli King Richard: Zwycięska rodzina z genialną rolą Willa Smitha, poszedł za ciosem i sięgnął po ikonę muzyki reggae. Ostatnio biografie znanych muzyków są bardzo popularne – przypomnę chociażby Bohemian Rhapsody o Freddiem Mercurym czy Rocketmana o Eltonie Johnie. Problem polega na tym, że życie Marleya nie było tak barwne. Oczywiście miał pewne ciekawsze epizody, do których można zaliczyć próbę zamachu na jego życie czy konflikty z dwoma gangami rywalizującymi o wpływy na Jamajce. Jednak to nie były spektakularne wydarzenia. Może dlatego Green nie skupia się na całym życiu Boba, a zaledwie na pewnym jego wycinku – dążeniu do organizacji koncertu mającego zjednoczyć władzę i ludność na Jamajce. Byłaby to szansa na wyciągnięcie tej wyspy z biedy.
Problem polega na tym, że scenarzyści Frank E. Flowers i Zach Gaylin kompletnie nie są w stanie zainteresować nas historią legendy muzyki. Miotają się w tej opowieści i robią częste przeskoki, przez co wprowadzają do tej struktury ogromny chaos. Niby mają wszystkie składniki potrzebne do zaserwowania wybornego dania, ale nie wiedzą, jak je przygotować. Rzucają wszystko chaotycznie na talerz i mają nadzieję, że jakoś samo się to skomponuje. Niestety tak nie jest. Mamy trochę polityki, trochę gangsterki, trochę dramatu i trochę love story. Tyle że wszystko jest tak pomieszane, że z trudem się to ogląda. Brak tu spójności i płynności w prowadzeniu fabuły. Widzowie, którzy nie wiedzą nic na temat Marleya, mogą czuć się trochę zagubieni, a miejscami nawet znużeni.
Bob Marley: One Love przed totalną klapą ratuje genialny Kingsley Ben-Adir, którego nie tak dawno mogliśmy oglądać jako głównego antagonistę w słabym serialu Marvela Tajna Inwazja i jako jednego z Kenów w Barbie. Ten brytyjski aktor znakomicie upodobnił się do Marleya – skopiował nie tylko sposób, w jaki ten mówi i się porusza, ale też jego spokojne i pozytywne nastawienie do życia. Potrafił w odpowiedni sposób wydobyć na światło dzienne demony bohatera i zaprezentować je widzom. Są też momenty, gdy pokazuje nam egoistyczne oblicze wielkiego artysty, który dla zespołu jest w stanie zrobić wszystko (nawet oddać im zarobione na koncercie pieniądze), ale gdy czuje, że ktoś hamuje jego artystyczny rozwój, jest bezlitosny.
Napisałem, że w Bob Marley: One Love mamy też historię miłosną. Autorzy skupiają się na dość dziwnym układzie Boba z żoną Ritą (Lashana Lynch), która wiele wybacza swojemu mężowi. Akceptuje jego zdrady (dopóki się z nimi nie obnosi) i w samotności wychowuje gromadkę dzieci. Choć są momenty, kiedy ma tego wszystkiego dość, to zawsze twardo stoi u jego boku. Pomaga mu i wspiera, gdy ten zaczyna wątpić w swój talent.
Oprócz świetnej kreacji aktorskiej Kingsleya Bena-Adira dostajemy przegląd największych hitów Marleya. Towarzyszą nam one przez cały film, dzięki czemu czas leci szybciej, a nóżka wystukuje znany rytm. Z czasem nawet zaczynamy się charakterystycznie bujać na boki.
Bob Marley: One Love nie jest filmem dobrym. Po seansie będziecie się zastanawiać, co tak mocno zafascynowało scenarzystów i reżysera. Dla mnie było to po prostu nudne. To przykład tego, że nie każda biografia wielkiego artysty jest materiałem na produkcję. Niektórzy byli po prostu utalentowanymi muzykami i tyle. Prowadzili zwykłe życie bez spektakularnych wydarzeń. Tacy ludzie też istnieją. Nie trzeba o nich kręcić filmów.