Zabraknie słów, które tak bardzo chciało się wypowiedzieć, a które umknęły z pamięci lub po prostu nie przeszły przez gardło. Zabraknie odpowiedniej dozy czułości - przecież można było uścisnąć mocniej, pogładzić dłonią policzek, przytrzymać w ramionach jeszcze chwilę. Czasem zabraknie odwagi, by zdobyć się na większy gest. Taki, o którym długo się później myśli, żałując, że ostatecznie nie zrobiło się zupełnie nic.   BoJack Horseman kończy się właśnie tak: jak wiele międzyludzkich relacji. Jak angażująca uczuciowo, nieraz niewygodna znajomość, taka, która wymaga od ciebie potężnej inwestycji, nie ograniczającej się jedynie do czasu, ale pożerającej również emocje. Często egoistyczna. Kończy się więc nagle, ale nie zamyka pozostałych ścieżek, nie stanowi finału dla niczego innego, poza samą sobą. Drogi się rozchodzą. Trochę szkoda, ale tak będzie lepiej. Co dalej? Cokolwiek. Życie płynie, panta rhei. Nie zgadzam się więc z głosami, według których czuć, że ten jeden z najlepszych seriali platformy Netflix kończy się przedwcześnie. Pokuszę się wręcz o stwierdzenie, iż kończy się w najlepszy możliwy sposób, w idealnym momencie: pośrodku drogi. Tam, gdzie nie jest najlepiej, ale nie jest też tak, żeby lepiej być nie mogło. BoJack Horseman był serialem, który nie filtrował naszej rzeczywistości przez wodospad absurdu – on ją bardzo wiernie odbijał. Antropomorfizacja, abstrakcja, cały ten humor, wszystko, co mogło tę kreskówkę odrealnić, ostatecznie dobitnie podkreślało nadzwyczajną umiejętność twórców do adaptowania szarej prozy codzienności na język serialu animowanego, kontrastując z uderzającą cię znienacka w twarz – wierzchem dłoni, na odlew – sytuacją wyrwaną wprost z życia. Życie doskonale naśladującą, przenoszącą wszystkie jego szare i mdłe aspekty na ekran. A my zapominaliśmy, że ten przeorany codziennością, zagubiony, cierpiący i chory osobnik, to gadający koń. Jeśli to nie jest sztuka, to... Ach, zapomniałem. Nie będę się zapędzać. Cytując Todda: w sztuce ważniejsze jest to, co się z niej wyciąga, a nie w nią wkłada. Tak czy inaczej: to już koniec. I dobrze, bo BoJack potrzebował finału, który nadejdzie nagle, bez uprzedzenia, właśnie wówczas, gdy nikt się go nie spodziewa. Nie chodzi już nawet o to, jak paskudne byłoby rozwlekanie tej właśnie kreskówki, uczynienie z niej kolejnego tasiemca, który ostatecznie stałby się karykaturą, sympatycznym obrazkiem w stylu Horsin' Around. Nie, o coś tak potwornego nigdy nie posądziłbym Raphaela Boba-Waksberga. BoJack potrzebował finału, który podkreśli nieprzewidywalność życia. Bez fajerwerków, skrajnych dramatów, pompatycznych monologów. Dlatego Horseman nie odjechał uśmiechnięty w stronę zachodzącego słońca. Nie zabił się. Nie został skazany na dożywocie. Nic z tych rzeczy. Trochę się posypało, trochę się poukładało. Każda z postaci znalazła się w jakimś punkcie zwrotnym, większym czy mniejszym, tak czy owak – ludzkim. Nie wiem, czy kojarzę inny serial, który w finale potraktowałby swoich bohaterów w taki sposób. To znaczy: przeciętny (nie mylić z: przeciętnie zobrazowany!). I można mieć do tej przeciętności żal, ale przecież BoJack nigdy nie opowiadał o niczym więcej, niż własnie ona. Ona od początku była jego sercem, które udało się zachować aż po kres.  Tylko jednemu odcinkowi postanowiłem poświęcić osobny akapit, a jest to – jak się zapewne domyślacie – przedostatni, The View from Halfway Down, niepokojący, stresujący wręcz, zarażający rozpaczą i poczuciem tej znajomej, żenującej, frustrującej i niezwyciężonej bezradności. Absolutnie fenomenalny, jeden z najlepszych w historii tego niezwykłego serialu epizod. Doskonałe preludium do właściwego, znacznie spokojniejszego i zrównoważonego zakończenia. Zakończenia bardzo dojrzałego. Żegnam się więc i ja, a wkrótce pewnie pożałuję, że nie dodałem do tego pożegnania jeszcze kilku słów. Cóż, tak to już jest z pożegnaniami. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj