Wyobraź sobie, Czytelniku, że jesteś w sklepie ze słodyczami. Jest tu wszystko, czego możesz zapragnąć – czekolady, twarde cukierki, ciągutki; batoniki, żelki i lizaki. Różnią się smakiem i wyglądem, a kiedy tylko wydaje ci się, że spróbowałeś już wszystkiego, w twoje ręce wpada rurka z kremem rumowym albo kawałek tortu Sachera. I właśnie wtedy atakuje cię zgraja karłów na sześcioramiennych małpach, a ty musisz je wszystkie zmasakrować. W orgii pocisków i krwi sklep ze słodyczami rozpada się, podobnie jak ta metafora. Słodycze to spluwy. Borderlands 2, tak jak poprzedniczka, to gra o znajdowaniu, kolekcjonowaniu i używaniu gazyliona spluw. Oczywiście, są tu też inne elementy, ale ostatecznie wszystko sprowadza się – tak, zgadliście – do spluw. Jeśli to coś, czym moglibyście się zainteresować, B2 was pochłonie.

Pierwsza część Borderlands była swego rodzaju fenomenem. Nikt nie wróżył jej sukcesu, za to wielu zwiastowało klapę. Zmiana stylu graficznego dosłownie w ostatniej chwili (z realistycznego na przerysowany, lekko kreskówkowy) raczej nikogo optymistycznie nie nastroiła. A tu niespodzianka: olbrzymi hit, rzesze fanów. Pewnie dlatego Borderlands 2 tak kurczowo trzyma się zwycięskiej formuły: pięćdziesiąt procent strzelanki, pięćdziesiąt procent Diablo, szczypta absurdu i czteroosobowy tryb kooperacyjny.

[image-browser playlist="597705" suggest=""]

To wypada powiedzieć na wstępie: jeśli graliście w część pierwszą, „dwójka” nie zaskoczy was jakimiś rewelacyjnymi zmianami. To raczej sequel według zasady: więcej, głośniej, lepiej. Wciąż mamy do wyboru cztery postacie (piąta pojawiła się jako DLC), wciąż zbieramy nową broń, wciąż zabijamy zastępy wrogów. Czy to dobrze, czy źle?


Zacznijmy od rzeczy najmniej oczywistej: fabuły. Nie wiem, czy wiecie, ale Borderlands miała fabułę. Też byłem zdziwiony. Jeśli papierowy scenariusz jedynki wam przeszkadzał, mam dobrą wiadomość: Borderlands 2 traktuje swoją historię znacznie poważniej. Bohaterowie wreszcie mają solidnego wroga, którego mogą nienawidzić, misje są ze sobą ściślej powiązane i nawet poboczne zadania potrafią być ciekawe. Najsilniejsze są dialogi – ociekające tym absurdalnym humorem serii, inteligentne, przemyślane; widać, że ktoś dołożył wszelkich starań, żeby coś stąd wykrzesać. Mam też złą wiadomość: przegapicie większość z nich. Albo będziecie zbyt zajęci strzelaniem, albo dialog jednej z misji utnie dialog drugiej, albo będziecie grać z przyjaciółmi i co innego będzie zaprzątało wasze myśli.

Nie zadręczajcie się tym jednak, fabuła jest tu drugorzędna. Borderlands 2 jest w końcu grą o spluwach. I tu designerom z Gearbox Software należą się wielkie brawa, bo potrafili stworzyć naprawdę różnorodny, a zarazem olbrzymi asortyment środków zniszczenia. Skaczące, rozmnażające się granaty? Bardzo proszę. Strzelba strzelająca rakietami? Ależ owszem. Mini czarne dziury? Mikro bomby atomowe? Tak, tak, tak. Oprócz znanych z części pierwszej właściwości (jak broń kwasowa czy elektryczna), dochodzą też cechy różnicujące producentów – i tak na przykład Tediore wytwarza broń, którą po wyczerpaniu magazynka używa się jak granatu, a z Jakobsów można „siec” niczym bohaterowie westernów.

Podrasowanemu arsenałowi towarzyszy rozbudowany system rozwoju postaci i, co jest dość nowatorskim podejściem, również gracza. Drzewka umiejętności wydają się bardziej przemyślane niż w pierwowzorze, zamiast suchych premii do obrażeń z danego rodzaju broni częściej zapewniają oryginalne efekty. Dalszej personalizacji postaci można dokonać modyfikując jej wygląd (chociaż nadal jest on ograniczony do pewnej selekcji skórek i wzorów kolorów) i podnosząc rangę „badass” – swoisty poziom gracza. Działa to bardzo prosto – za każdy wyczyn w grze dostajemy pewną liczbę punktów „badass”, a kiedy uzbieramy ich odpowiednio dużo, możemy wybrać jedną z kilku dostępnych drobnych premii. Te premie nakładają się na siebie i są całkowicie niezależne od postaci, co oznacza, że zatrzymany je nawet jeśli rozpoczniemy grę od zera zupełnie innym bohaterem. To rewelacyjny pomysł i, grając przez cały czas czujemy, że pracujemy na coś więcej, że ciągle coś rozwijamy.

Podobnie ma się sprawa z wrogami i zwiedzanymi obszarami. Pustynie i stepy z części pierwszej mogły z czasem męczyć – tutaj różnorodność niemal przytłacza. Lodowce, grzybowe lasy, kwasowe jeziora, zbocza wulkanów… a wszędzie coś nowego do zabicia. Od czasu Borderlands przeciwnicy wyewoluowali i zaczęli stosować różne taktyki – niektórzy teleportują się po okolicy i atakują z ukrycia, inni leczą albo wręcz produkują współtowarzyszy, czy wreszcie więżą nas pajęczynami lub spychają w głąb zajętego przez potwory terytorium. Do tego dochodzi masa bossów (zarówno obligatoryjnych, jak i ukrytych, opcjonalnych) i tryb true vault hunter (swoisty wyższy poziom trudności), który nieco zmienia zasady rozgrywki. Na horyzoncie majaczą dodatkowe kampanie sprzedawane w formie DLC; pierwsza z nich już się ukazała i muszę przyznać, że jest wyborna.

Jeśli jeszcze do tego nie doszliście, Borderlands 2 oferuje olbrzymią ilość treści. To jedna z tych gier, po przejściu której będziecie pewni, że wasza inwestycja w pełni się zwróciła – zwłaszcza jeśli graliście z przyjaciółmi. I nie ma naprawdę żadnego logicznego powodu, dla którego nie mielibyście grać właśnie w ten sposób. Podobnie jak część pierwsza, B2 oferuje wszystkie możliwe tryby rozgrywki wieloosobowej: dzielony ekran, system link i grę przez Internet. Gra błyszczy w coopie, gdzie w wirze walki i śmiechu znika jedyny zarzut, który można by jej postawić.

[image-browser playlist="597706" suggest=""]

Ten zarzut to okazjonalna monotonia. Nie da się tego obejść: bez względu na różnorodność broni i przeciwników, w którymś momencie tych 30–40 godzin rozgrywki możecie poczuć się znużeni nieustającymi falami wrogów, bo mimo subtelnych wariacji schemat strzelanki pozostaje niezmieniony od prologu po finał. Zatrzymacie się wtedy i najdzie was ochota na odłożenie gry na półkę… ale potem znajdziecie gadającą rakietową strzelbę i zabijanie karłów przytroczonych do tarcz olbrzymów znów stanie się fajne.

Borderlands 2 to gra o zbieraniu kolorowych spluw i masakrowaniu nimi w gronie przyjaciół tłumów przerysowanych, często absurdalnych wrogów. Nie robi nic, czego nie zrobiłaby przed nią część pierwsza, ale wszystko to robi lepiej i z większym przytupem. Jest jak psychodeliczny odcinek Monty Pythona. Tylko z większą ilością pocisków, krwi i flaków, i czteroosobowym coopem. Chyba znowu wykoleiła mi się metafora.


Ocena: 9/10

Autor: Marcin Wełnicki

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj