Cliffhanger, z którym zostawili nas twórcy w poprzednim odcinku, musi poczekać, bo głównym wątkiem w tym epizodzie jest familia. Bardziej niż kiedykolwiek, bo na wielu różnych poziomach. Zaczynamy więc retrospektywą, nawiązując do jednego z pierwszych gotowań z Jessem w kamperze – twórcy ubierają to w schemat relacji mistrza do leniwego, przygłupiego czeladnika. Po drugie, pokazany jest całkowicie inny charakter małżeństwa White’ów, w osadzonych w kłamstwie i słodkiej niewiedzy czasach, widoczny podczas rozmowy pary przez telefon, gdzie łganie wychodzi Walterowi niezwykle łatwo. Ogromy, bolesny aż kontrast sprowadza widza na piaszczystą ziemię pustyni Nowego Meksyku, by przemiana Waltera i jego relacji z bliskimi była najwyraźniejsza. Do metaforycznego Belize musiały przez Heisenberga udać się kolejny osoby.
Tu widzimy rodzinę od zupełnie innej strony. Jak pokazuje nam Vince Gilligan, nawiązując tym samym do wszelkich mafijnych standardów, rodzina to rzecz święta, jednak duma, pazerność i połamany kręgosłup moralny przewartościowują tę maksymę, czyniąc ją w przypadku Waltera makiawelistycznym sloganem. Pistolet Wujka Todda niczym kropka na końcu zdania "Do watcha gotta do" kończy żywot agenta Schradera. Tracąc swojego szwagra Walter naprawdę szczerze wyje z rozpaczy i niczym pokonany upada na gorący piasek pustyni. Jednak wciąż negocjując życie Hanka popełnia kolejny już błąd, znów stawiając na rodzinę i tracąc przy tym prawie 70 milionów ciężko zarobionych dolarów. Chyba w tym momencie postanawia, że teraz nawet rodzina nie stanie na drodze jemu i jego pieniądzom.
Trzecią warstwą rodzinnej przeprawy Waltera jest do niedawna usynowiony Jesse. Tutaj "boski gniew" jest niepowstrzymany, zimnokrwisty, zdecydowany. Król Walter wysyła swego pierworodnego czeladnika na stracenie i nie drgnąwszy nawet powieką patrzy, jak zrozpaczony wzrok Pinkmana połączony z całkowitym niedowierzaniem oddala się w stronę samochodu oprawców. Jednak Walter specjalizuje się również w zadawaniu śmiertelnego bólu duszy – bezlitosne wyznanie Jessemu, że mógł uratować jego heroinową dziewczynę przed zgonem z przedawkowania sprawia, że Jesse nie stawia już oporu przed czekającymi go torturami, na które jest zabierany. Kolejny członek rodziny z głowy.
[video-browser playlist="635188" suggest=""]
W domu wśród najbliższych spotyka go kolejne pożegnanie, bo szarpaninie z nożem wyraźnie jak na dłoni zarysowuje przed jego oczami ten twór, w który zamieniła się jego familia przez trawiącego go raka. Tym rakiem jest sam Walter White, którego ukochanej żony musi bronić przed nim ukochany syn przy akompaniamencie płaczu jego ukochanej córki. Ta ostatnia staje się symbolem, na którym Walter pragnie się oprzeć jako choćby namiastce rodziny czy swoistym usprawiedliwieniu swoich makabrycznych poczynań. Widząc, że ten ostatni rodzaj rodzinnej relacji nie zadziała tak, jak sobie to wyobrażał, pan White pokazuje wreszcie resztki dobrej duszy oddając dziecko.
W ten sposób zamykają się wszystkie wątki związane z wartościami, które kierowały i mobilizowały wielkiego Heisenberga na jego usłanej trupami drodze do celu – zatracił się już dawno, pozostała jedynie gorzka woń zbyt dużej ilości nawarzonego piwa, którego wypić nie zdołał. Odcinek jest zatytułowany "Ozymandias", co nawiązuje do sonetu pod tym samym tytułem z 1818 roku, który napisał Percy Bysshe Shelley [tłumaczenie Adama Asnyka, poniżej oryginał]:
Podróżnik, wracający z starożytnej ziemi, Rzekł do mnie:
"Nóg olbrzymich z głazu dwoje sterczy
Wśród puszczy bez tułowia. W pobliżu za niemi
Tonie w piasku strzaskana twarz. Jej wzrok szyderczy,
Zacięte usta, wyraz zimnego rozkazu
Świadczą, iż rzeźbiarz dobrze na tej bryle głazu
Odtworzył skryte żądze, co, choć w poniewierce
Przetrwały rękę mistrza i mocarza serce.
A na podstawie napis dochował się cało:
"Ja jestem Ozymandias, król królów. Mocarze!
Patrzcie na moje dzieła i przed moją chwałą
Gińcie z rozpaczy!" Więcej nic już nie zostało
Gdzie stąpić, gruz bezkształtny oczom się ukaże
I piaski bielejące w pustyni obszarze."
* * *
I met a traveller from an antique land Who said:
"Two vast and trunkless legs of stone
Stand in the desert. Near them on the sand,
Half sunk, a shattered visage lies, whose frown
And wrinkled lip and sneer of cold command
Tell that its sculptor well those passions read
Which yet survive, stamped on these lifeless things,
The hand that mocked them and the heart that fed.
And on the pedestal these words appear:
`My name is Ozymandias, King of Kings:
Look on my works, ye mighty, and despair!'
Nothing beside remains. Round the decay
Of that colossal wreck, boundless and bare,
The lone and level sands stretch far away.